Historia o hamburgerach dostarczonych na osobiste polecenie ministra Surmacza krąży już wśród policjantów w całym kraju. I tym bardziej bulwersuje, bo zaledwie 24 godziny później dwóch policjantów zginęło, wykonując inne prywatne zlecenie - odwożąc urzędnika z popijawy do domu.

"Dyrektor Tomasz Serafin, przez którego zginęła dwójka policjantów, traktował policję jak prywatną taksówkę. Trudno się dziwić, jeśli jego szef uważa, że jesteśmy McDrive'em" - mówi nam anonimowo jeden z funkcjonariuszy.

Udało nam się dotrzeć do utrzymywanych w tajemnicy szczegółów wydarzeń, które rozegrały się późnym popołudniem 30 listopada. Nadzorujący policję minister Marek Surmacz rozmawiał przez telefon ze swoją koleżanką z rządu Elżbietą Rafalską. On w ministerstwie, ona w podróży pociągiem. "Znają się doskonale, oboje pochodzą z Gorzowa" - mówi nam urzędnik resortu spraw wewnętrznych. Pani minister poskarżyła się koledze, że jest bardzo głodna.

"Nie zdążyła nic zjeść. Minister postanowił jej pomóc, ludzki odruch. Nie ma w tym żadnej prywaty. Policjanci daleko nie musieli jeździć, tylko na chwilę zostali oderwani od swoich obowiązków" - tłumaczy swojego przełożonego rzecznik ministerstwa Tomasz Skłodowski.

Telefon oficera dyżurnego komisariatu kolejowego we Wrocławiu zadzwonił ok. godziny 18.00. Przy telefonie - osobiście minister Surmacz. Policjant precyzyjnie zanotował ministerialne zamówienie: dwa wieśmaki, sałatkę i napój. Natychmiast oderwał od pracy dwóch funkcjonariuszy.

"Wydał im polecenie dostarczenia hamburgerów z McDonalda do wagonu pani minister. Zdążyli, już czekali z kanapkami, gdy pociąg zatrzymał się na peronie" - relacjonuje nam oficer wrocławskiej policji. Minister przyjęła kanapki z uśmiechem i zwróciła policjantom 24 złote rachunku.

W dobę po wydarzeniach we Wrocławiu telefon zadzwonił na komisariacie na Dworcu Centralnym w Warszawie. Jeden z najbliższych współpracowników wiceministra Surmacza - Tomasz Serafin, dyrektor departamentu bezpieczeństwa publicznego, zażądał odwiezienia się do domu po alkoholowej imprezie.

Afera wybuchła, gdy funkcjonariusze rano nie zameldowali się z powrotem na posterunku. Przerażony szef komisariatu kolejowego nie poinformował przełożonych o zaginięciu. Prawdopodobnie w porozumieniu z Serafinem sami poszukiwali policjantów. Ostatecznie jednak zameldował o wydarzeniach swojemu przełożonemu: szefowi stołecznej policji. Jednak dziennikarze nie dowiedzieli się, że policjanci odwozili pijanego dyrektora z MSWiA. Zamiast tego resort rozpuszczał plotki, że "wypełniali tajną misję".

Co więcej - gdy już dziennikarze dowiedzieli się prawdy, ministerstwo ukryło samego Tomasza Serafina. Służby prasowe oficjalnie informowały o tym, że wyjechał na zagraniczną delegację. Dlatego nie możliwe było rozpoczęcie postępowania dyscyplinarnego. Zupełnie inaczej zareagował komendant główny policji: natychmiast odwołał z funkcji komendanta dworcowego komisariatu Waldemara Płońskiego. Wkrótce też poinformował prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa - przekroczenia uprawnień.

Nie mógł jednak nic zrobić samemu dyrektorowi Serafinowi, gdyż jego przełożonym był minister Surmacz. Gdy cała Polska śledziła poszukiwania dwójki policjantów, Marek Surmacz bagatelizował winę swojego dyrektora.

Przez kilka kolejnych dni zajmował się obroną swojego podwładnego. "Serafin, który użył radiowozu jako taksówki, nie powinien być zwolniony z policji. Błąd, którego się dopuścił, nie miał charakteru przestępstwa kryminalnego. Błąd Serafina nie ma nawet poważnego wykroczenia dyscyplinarnego. Chodzi tu w rachubę poważne naruszenie zasad etyki" - mówił. Dopiero pod naciskiem opinii publicznej, gdy odnaleziono ciała policjantów w zatopionym radiowozie, Serafin został zwolniony z ministerstwa i wrócił do policji. Komendant Marek Bieńkowski natychmiast zawiesił go i wszczął wobec niego postępowanie dyscyplinarne.

Suchej nitki nie zostawia na wiceministrze Surmaczu polityk SLD, były szef resortu spraw wewnętrznych Ryszard Kalisz: "Najpierw dowiedzieliśmy się, że policja służy za BLUE TAXI, a teraz okazuje się, że też za McDrive’a. To skandal, że policjanci są zmuszani przez urzędników ministerstwa do dowożenia jedzenia ich znajomym z rządu. Minister Dorn zapowiadał, że w policji będzie honor, mundur i dyscyplina, dziś zamiast tego mamy prywatę, kolesiostwo i brak szacunku dla policjantów. Jeżeli dotarłaby do mnie informacja o tego typu zdarzeniach, w czasie, kiedy byłem ministrem, wiedziałbym, jak postąpić. Mam nadzieję, że minister Dorn też będzie wiedział. Czas wyciągnąć wnioski!"

"Te dwie historie: z hamburgerami i odwożeniem to symptomy tej samej, poważnej choroby. Po prostu policjant to dla dzisiejszych szefów ministerstwa taki milicjant na posyłki. Cofamy się do PRL-u" - uważa Marek Biernacki, także były szef resortu, obecnie poseł PO.

Szef policji Marek Bieńkowski, który po śmierci dwójki policjantów pod Siedlcami ostro krytykował prywatę urzędników ministerstwa, nie chciał nic mówić o historii z Wrocławia.

























Reklama