Pikietę zorganizowano w przeddzień zaplanowanego na czwartek szczytu G20 - grupy najbardziej rozwiniętych i wschodzących gospodarek. Są wśród nich Chiny, które w 1950 r. zajęły Tybet.

Reklama

Podobne akcje odbywają się w środę w 60 miastach na świecie. W Warszawie przed Pałacem Prezydenckim zgromadziło się kilkadziesiąt osób, w tym kilkoro z 33 mieszkających w Polsce Tybetańczyków. Zbierano podpisy pod petycją do prezydenta, w której zwrócono się m.in. z prośbą o zaapelowanie do władz Chin o "przestrzeganie międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka wobec społeczności mnichów i osób świeckich" w miejscowości Ngaba. W ciągu ostatnich miesięcy w akcie protestu przeciwko chińskiej okupacji podpaliło się tam 10 Tybetańczyków. Na chodniku przed pałacem symbolicznie odrysowano kształty ich ciał.

"Wiemy, że w grudniu br. złoży Pan oficjalną wizytę w Chińskiej Republice Ludowej. Wierzymy, znając Pana dotychczasowe zaangażowanie w obronę praw człowieka, że ten temat nie zostanie pominięty lub zmarginalizowany podczas tak ważnego wydarzenia" - napisano w petycji.

Akcja w Warszawie jest częścią międzynarodowej kampanii (szczegóły na stronie StandupforTibet.org), wzywającej światowych przywódców do wywierania wspólnego nacisku na prezydenta Chińskiej Republiki Ludowej Hu Jintao w celu zniesienia represji w Tybecie.

Reklama

"Potrzebne jest wspólne działanie, bo dotychczas Chiny stosują taktykę rozmawiania o prawach człowieka z poszczególnymi państwami i za zamkniętymi drzwiami, co jest całkowicie nieskuteczne i nie przynosi żadnych rezultatów" - wyjaśnił Piotr Cykowski z protybetańskiej fundacji "Inna Przestrzeń".

Według informacji fundacji, międzynarodową kampanię poparli artyści, politycy i inne znane osobistości, w tym laureat Pokojowej Nagrody Nobla abp Desmond Tutu, a także zespół muzyczny Radiohead.

Przewodniczący tybetańskiej diaspory w Polsce Yeshi Lhosar, mieszkający tu od kilkunastu lat, ocenił w rozmowie z PAP, że ostatnie samopodpalenia Tybetańczyków są kulminacją tego, co dzieje się w tym kraju od ponad pół wieku.

Reklama

"Liczę na to, że przez te akty samospalenia, które są desperackimi sposobami na zwrócenie uwagi na to, co się dzieje w Tybecie, politycy świata wreszcie staną na wysokości zadania i będą głośno potępiać to, co władze chińskie robią nie tylko wobec Tybetańczyków, ale też własnych obywateli" - powiedział.

W 1959 r. w Lhasie, stolicy Tybetu, wybuchło krwawo stłumione antychińskie powstanie, a Dalajlama - duchowy przywódca Tybetańczyków, wraz z 80 tys. uchodźców, wyemigrował do Indii. Działacze na rzecz wolnego Tybetu twierdzą, że od tego czasu drastycznie stłumiono kulturę tybetańską, a tysiące Tybetańczyków znalazło się w więzieniach, gdzie są głodzeni i poddawani torturom.

Inaczej sytuację oceniają władze Chin. Według wydanej w ub.r. przez władze tego kraju "białej księgi" pt. "50 lat demokratycznych reform w Tybecie", kraj ten przeżywa obecnie "swój najlepszy okres historycznego rozwoju, postępu ekonomicznego i społecznego oraz dobrych rządów i harmonii w społeczeństwie".

Jak poinformował w pod koniec października MSZ, podczas grudniowej wizyty prezydenta Bronisława Komorowskiego w Chinach odbędą się fora współpracy: gospodarczej, regionalnej oraz wymiany akademickiej.

Chiński dziennik "China Daily" pisał w lipcu, że Komorowski planuje wizytę, aby zacieśnić bilateralne relacje. Gazeta przytaczała słowa członka Stałego Komitetu Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin He Guoqianga: "Ta wizyta pomoże rozwinąć chińsko-polskie relacje we wszystkich dziedzinach. Chiny przywiązują dużą wagę do relacji z Unią Europejską. Polska podczas prezydencji w UE może odegrać pozytywną rolę w promowaniu chińsko-unijnych stosunków".