Uczestnicy defilady z okazji Święta Wojska Polskiego, która tydzień temu przemaszerowała warszawskim Traktem Królewskim nie zostali sprawdzeni, jak ustaliła "Rzeczpospolita".
Przed najważniejszymi osobami w państwie: prezydentem, premierem, marszałkami Sejmu i Senatu przemaszerowało około 100 amatorów z różnych grup rekonstrukcyjnych oraz żołnierze zawodowi. Okazuje się jednak, że kontrola bezpieczeństwa postawiła wiele do życzenia.
- Ochroniarz rencista sprawdził tylko, czy na przygotowanej liście są nazwiska osób, które przyjechały. Nie poprosił nas o dowód tożsamości. Nie było żadnej kontroli pirotechnicznej. Mógł tam wjechać każdy. I pies z kulawą nogą nie zapytał, czy jest ona sprawna - mówi rozmówca gazety. I jednym tchem dodaje: - W kieszeniach można było mieć wszystko. Jajka, jak w Łucku, też.
Rzecznik BOR Dariusz Aleksandrowicz wyjaśnia tymczasem, że funkcjonariusze sprawdzili pirotechnicznie wszystkie pojazdy, które brały udział w defiladzie oraz kompanię reprezentacyjną WP. - A na pół godziny przed rozpoczęciem przeszliśmy wzdłuż szpaleru grup rekonstrukcyjnych, by sprawdzić, czy mają broń prawdziwą, czy atrapy - dodaje.
Ale BOR przekonuje także, że szczegółową kontrolę grup rekonstrukcyjnych powinna przeprowadzić żandarmeria wojskowa. Ta z kolei odpowiada, że zabezpiecza tylko żołnierzy zawodowych i ich sprzęt, a nie cywilów spoza wojska.
To kolejna sytuacja, która pokazuje, że ochrona Bronisława Komorowskiego jest dziurawa. W lipcu młody Ukrainiec zaatakował prezydenta jajkiem, a w specjalnym raporcie MSW przyznało, że są błędy w szkoleniu i niektórych procedurach BOR.