Szmajdziński mówił w Radiu ZET, że źle się czuł podczas rozmowy w Belwederze. "Bardzo nerwowo było na spotkaniu u prezydenta. Siekiery latały. Widać było ogromne napięcie, że każde zabranie głosu było z emocją, z takim stanem wysokiego podenerwowania, niemalże agresji" - opowiadał poseł SLD.
Komu najbardziej puszczały nerwy? "Prezydentowi przerwał i wkroczył do akcji zwykle spokojny, przynajmniej w telewizji, Bronisław Komorowski, który zaczął kwestionować w ogóle to spotkanie, sens tego spotkania i prawie legalność tego spotkania, co świadczyło o niebywałym, niebywale wysokim poziomie adrenaliny i takiej walki" - zdradził Szmajdziński.
Ale to jeszcze nie wszystko, bo potem przyszła kolej na Donalda Tuska. "Później premier, który wygłosił oświadczenie po wysłuchaniu komentarza prezydenta, wstał, na stojąco też się odezwał, więc trudno nazwać to spotkaniem..." - relacjonował polityk lewicy. Podkreślił, że szef rządu był "wyraźnie zdenerwowany, wyraźnie agresywny".
Jerzy Szmajdziński twierdzi, że prezydent nie powiedział, że trzeba kogoś aresztować, jak to przekazywał po spotkaniu Donald Tusk. "To było w takim kontekście, że on apeluje o transparentność, apeluje o szybkość postępowania i nie wahanie się do sięgania po wszystkie instrumenty, w tym mógł powiedzieć o aresztowaniach" - przyznał poseł SLD w Radiu ZET.