Być majdanarbajterem w Kijowie nie jest łatwo. Ani to duże pieniądze, ani szacunek u miejscowych. Dziennikarze patrzą jak na monstrum, które co najwyżej można pokazywać w klatce na festynie. Kierowcy klną za szwendanie się po ulicy. Zamiatacze chodników za wyrzucanie butelek po wódce gdzie popadnie. W tym sezonie majdanarbajterzy nie będą jednak bezrobotni. Zarówno Wiktor Janukowycz, jak i Julia Tymoszenko obiecują walkę o zwycięstwo do końca.

Reklama
Setnicy rewolucji

Wira spotkana na ulicy Łesi Ukrainki przyjechała z Białej Cerkwi. To jakieś 80 kilometrów na południe od Kijowa. Jej marszrutka (bus, w którym mieści się około 20 osób) wyjechała w nocy. Chłopaki po drodze trochę pili, bo mróz tej zimy niemiłosierny. Dziewczyny pogadały, co tam zobaczą ciekawego w stolicy i kogo ze znajomych odwiedzą. Animator projektu - nazwijmy go Sasza - dał pierwszą ratę zaliczki za demonstrowanie pod Centralną Komisją Wyborczą. Drugą dostaną w drodze powrotnej. W międzyczasie Sasza poinstruuje jeszcze, co mówić, jak będą zaczepiać dziennikarze.

Marszrutka marki Bohdan, którą jedzie Wira, zatrzyma się pod kijowskim mostem Patona. Stąd rano w podgrupach wszyscy pójdą pod Centrwyborczkom - CKW. Każda ekipa będzie miała swojego setnika i dziesiętnika. Pierwszy dowodzi grupą prawie stu osób, które wykrzykują hasła i noszą transparenty. Drugi jest kimś na miarę menedżera - nadzoruje kilku - kilkunastu setników.

Pod Centralną Komisją Wyborczą wszystko gotowe. Prawie wielki świat. Jest scena, z której grają popsę - rosyjskie disco. Jest garkuchnia z ciepłym makaronem. Jest namiot sztabu rewolucji, w którym można napić się ciepłej kawy i herbaty. Niezbyt przyjemne miejsce z błotem po kostki. Niektórzy protestujący robią krótkie grzewcze wypady na niedaleką stację metra. To ważne, w Kijowie jest dziesięciostopniowy mróz, śnieg trzeszczy pod nogami, wieje wiatr. Ale zaraz zacznie się niebieski show.

Reklama

"Obronimy zwycięstwo Janukowycza" - krzyczy ze sceny zawodowy rewolucjonista i konferansjer w jednej osobie. Liczący około dwóch tysięcy ludzi tłum w jednolitych kamizelkach w partyjnych barwach odpowiada mu okrzykiem poparcia. Dość niemrawym.

czytaj dalej



Animator projektu pod sceną, na oko 40-letni mężczyzna, organizuje pochód. Setka ludzi z transparentem "Krzywy Róg nie da odebrać zwycięstwa Janukowyczowi" chodzi w kółko po udeptanym śniegu. W pochodzie są wszyscy: dwudziestoletnie studentki i bezrobotni, emeryci i ludzie z kombinatu metalurgicznego w Krzywym Rogu. Żaden z nich oficjalnie nie przyzna, że jest tu za pieniądze. Nieoficjalnie nie kryje, że od polityki ważniejsze są banknoty pięćdziesięciohrywnowe. Zadaniem animatora jest między innymi to, by nie poruszać tematu pieniędzy. Gdy widzi, że za bardzo spoufalamy się z jego rewolucjonistami, zaraz zabiera ich na bok.

Wołodymyr, setnik grupy z Połtawy, jest zły, gdy zadajemy pytania o pieniądze. Jako rewolucjonista równocześnie wykrzykuje do megafonu hasła zagrzewające do boju, pali papierosa i tłumaczy nam, w jak wielkim błędzie jesteśmy. "Nikt nie płaci. Protest jest ludowy" - zapewnia. Ile czasu spędzą tu jego ludzie? Nie potrafi powiedzieć: może jeden dzień, może tydzień, może miesiąc. Gdzie będą mieszkać? Też nie wie. Pod tym względem manifestacja grupy z Połtawy jest naprawdę spontaniczna.

Inni byli znacznie lepiej zorientowani w temacie. "Będziemy protestować tylko jeden dzień. Do ogłoszenia oficjalnych wyników pierwszej tury wyborów. Później bierzemy po 150 hrywien i wracamy do domu" - tłumaczy jeden z protestujących. "Jestem tu dla idei. A jak jeszcze do tego płacą, to dobrze. Dlaczego miałbym nie brać" - dodaje Ihor.

Stawki są różne. Na portalu społecznościowym Wkontaktie można znaleźć informacje, że za stanie pod CKW od 8 rano do 12 w południe można zarobić 60 hrywien (20 zł). Za cały dzień - 150 hrywien (50 zł). Najbardziej opłacalne jest mieszkanie w miasteczku namiotowym - 280 hrywien (95 zł) plus trzy posiłki dziennie i owoce cytrusowe z witaminą C przeciw świńskiej grypie.

Mnożąc rewolucyjne stawki przez liczbę ludzi, którzy przyszli manifestować za Janukowyczem tuż po pierwszej turze wyborów, wychodzi na to, że lider opozycji za ściągnięcie 2 tys. zwolenników na dzień do stolicy mógł zapłacić 300 tys. hrywien (100 tys. zł za samą obecność na manifestacji). Do tego dochodzą koszty wynajęcia sceny, sprzętu nagłaśniającego, garkuchni, toi toiów, konferansjerów i DJ-ów.

czytaj dalej



Protest za pieniądze

Jeszcze w czasie pomarańczowej rewolucji o płaceniu za protesty nie było mowy. Pomarańczowi rzeczywiście marzli na Majdanie Nezałeżnosti i Chreszczatyku dla idei. Wtedy też nie było obciachem noszenie koszulek, czapek czy szalików z barwami partyjnymi. Kijowscy lekarze zorganizowali szpital polowy, w którym leczono zagrypionych i skacowanych. Lokalni gangsterzy - w obawie przed zwycięstwem rywali z Doniecka - wspomagali protest wódką i kiełbasą. Widok czarnego bmw dostarczającego kartony gorzały i mięs nie był wówczas niczym wyjątkowym.

"Tajemnicą sukcesu jest samoorganizacja" - mówi nam Iwan Kardasz, który w 2004 r. jako działacz Studenckiego Bractwa Politechniki Lwowskiej organizował akcje na miejscu, a potem także delegacje do Kijowa. "Jeśli ludzie sami z siebie chcą o coś powalczyć, wówczas sami zorganizują sobie transport na miejsce, jedzenie i noclegi" - dodaje. "Jeśli nie wiedzą, o co walczą - tak jak teraz przy okazji akcji regionałów - nic z tego nie będzie" - potwierdza w rozmowie z nami deputowany Władysław Kaśkiw, w 2004 r. mózg Pory!, stowarzyszenia, które stało za organizacją pomarańczowych protestów.

"Przed erą Facebooka, Twittera i Wkontaktie funkcję centrów informacyjnych pełniły młodzieżowe organizacje pozarządowe. Do nich można było zadzwonić: jadę na protest do Kijowa, mam w samochodzie trzy wolne miejsca, mogę kogoś zabrać" - tłumaczy Kardasz.

"Trudno porównywać protesty 2004 r. z wiecami pod Centrwyborczkomem pod względem profesjonalizmu organizatorów. Wtedy nikt nie musiał niczego szczególnie organizować, ludzie działali, bo byli przekonani o swojej racji" - mówi Kaśkiw.

Wszystko zmieniło się, po tym jak Wiktor Juszczenko wiosną 2007 r. rozwiązał parlament, a ówczesny premier Wiktor Janukowycz zamarzył o swojej rewolucji i rewanżu wobec pomarańczowych. To wtedy po raz pierwszy na wielką skalę wyreżyserowano protest na Majdanie Nezałeżnosti. Tysiące ludzi, które się wówczas pojawiły, za swoją robotę dostawały wynagrodzenie. To również wtedy pomarańczowi zaczęli płacić swoim zwolennikom. Protesty zwolenników Julii Tymoszenko organizowane na placu Jewropejskim w stolicy nie były już tymi spontanicznymi spektaklami rewolucyjnego zapału. Dziś jest tak samo: chcesz mieć rewolucję lub choćby jej karykaturę, musisz płacić.

Zimą 2004 r. to ludzie z obozu Janukowycza przekonywali, że za manifestacjami stoją wielkie pieniądze, konkretnie amerykańskie dolary, a nie wola narodu. Teraz sami są rozliczani z tego, jak reżyserują rewolucję. Po pierwszej turze udało się wyciągnąć ludzi na ulice. To miał być pokaz siły przed 7 lutego, czyli decydującym starciem. Jeśli coś pójdzie nie tak w drugiej turze, majdanarbajterzy znów ruszą na Kijów, by jak sami mówią - chronić zwycięstwa swojego kandydata.