Żołnierze śpią tutaj przy zapalonym świetle, w mundurach. Pod piętrowymi pryczami karabiny, amunicja, pociski do granatników, hełmy, kamizelki kuloodporne. Muszą być w każdej chwili gotowi na odparcie ataku.
Polacy do niedawna unikali zostawania na noc poza bazą Echo w Diwaniji, gdzie mieści się sztab dowodzonej przez nas Wielonarodowej Dywizji Centrum - Południe. Dopiero niewiele ponad miesiąc temu utworzyli stały posterunek na północnych obrzeżach cieszącej się złą sławą dzielnicy Askarija. Rok temu Amerykanie postanowili zaprowadzić w niej porządek i wjechali w wąskie uliczki czołgami Abrams, dwa z nich już nie wróciły. Teraz patrole od czasu do czasu penetrują ten rejon, ale tylko za dnia, w nocy rządzą tu niepodzielnie szyiccy rebelianci z Armii Mahdiego.
Askarija
Do tej pory w forcie nie było żadnych dziennikarzy. Nawet niewielu żołnierzy widziało tę placówkę, niewielu chce do niej trafić. To nie baza dywizji, ale malutki punkt oporu, który w razie frontalnego ataku rebeliantów długo się nie utrzyma.
Załoga fortu zmienia się co 24 godziny. Rano z bazy wyrusza konwój kawalerii powietrznej, który wolno przebija się przez miasto. Kiedy dociera do celu, zabiera żołnierzy z placówki. I tak każdego dnia. Jedziemy z nim. Opancerzone hummery w karnej kolumnie wiją się po uliczkach Diwaniji. Codziennie inną trasą, by utrudnić podłożenie ładunków-pułapek. Jednak zawsze ostatnie kilkaset metrów wiedzie tą samą drogą. Innej nie ma. To, że rebelianci jeszcze nie zainstalowali na niej bomb, pozostaje wielką tajemnicą.
Askarija wita portretami Muktady As-Sadra, charyzmatycznego przywódcy szyickiego oporu przeciw Amerykanom i wojskom koalicji. Dziesięcioletni chłopak na poboczu trzyma plastikowy karabin, celuje prosto w moje okno. Tłumacz polskiej bazy, mieszkaniec Diwaniji opowiada: "Posłałem dziecko do szkoły przy meczecie, aby w ogóle coś robiło, a nie siedziało bezczynnie w domu. A tam uczyli je, że nie wolno machać żołnierzom koalicji ani uśmiechać się do nich, a najlepiej rzucać w niewiernych kamieniami".
Askarija nienawidzi nas. Nie dlatego, że jesteśmy Polakami, nienawidzi wszystkich, którzy pomagają Amerykanom. Lepiej nie podawać - nawet w prasowych relacjach - prawdziwych nazwisk, imion. Sztab dywizji podejrzewa, że sadyści monitorują nawet polskie media. W końcu sporo Irakijczyków studiowało u nas w latach siedemdziesiątych, część z nich sprzyja rebeliantom.
Fort
Posterunek to betonowe umocnienia osłaniające przed wybuchami i podzielony na dwie części budynek: jedna dla Polaków, druga dla irackiej policji. Dwa blaszane kontenery sanitarne... i to wszystko. Całego tego dobytku strzeże kilka prowizorycznych wieżyczek wartowniczych i główna wieża, gdzie rezyduje dowódca. Trzydziestu żołnierzy brygady kawalerii powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego ma tu stawić czoło niewidzialnemu wrogowi. Są w samym sercu wojny, w której Amerykanie tracą ponad stu ludzi miesięcznie.
Pierwsze domy Askarii są zaledwie dwieście metrów od obwałowań - odległość akurat na celny strzał z kałasznikowa, droga publiczna biegnie obok. Oczy i uszy wartowników muszą być szeroko otwarte. Szczególnie na wieży dowódcy. Podejrzany ruch. Obejrzyjmy to z bliska. W górę idzie snajperski Sako, fińskie cacko do precyzyjnego zabijania z porządną lunetą. Powoli penetruje okolicę. Odległe pojazdy, domy wynurzają się tuż przed oczami. Nic. W nocy Sako zastąpi noktowizor.
Sojusznicy
Krótkofalówki rozszumiały się nagle. "Nie ma policjantów na posterunkach" - słychać meldunek. "Jak to nie ma?" - dopytuje dowódca. "Nie ma, zeszli".
Fort świecący pustymi posterunkami zaprasza wroga do siebie. Szybki obchód i sprawia się wyjaśnia, policjanci… poszli spać.
Iracka policja stała się utrapieniem koalicji. Szczególnie ta w niebieskich mundurach rekrutowana spośród miejscowych. Według ocen sztabu dywizji, w połowie to współpracownicy albo stronnicy sadrystów. Są jeszcze bataliony szturmowe, rekrutowane z mieszkańców innych części Iraku, odziane w oliwkowe uniformy.
One budzą więcej zaufania, ale i tak nie sposób na nich polegać. W mieście pełno posterunków w obu kolorach, ale rebelianci poruszają się bez przeszkód. Podczas jednego z ostatnich ostrzałów bazy Echo na drodze kilkaset metrów od niej stał radiowóz na sygnale. Wyraźnie obserwował skutki ataku. "Posłałem serię sto metrów przed nim, dopiero odjechał" - mówi mi żołnierz, który był wówczas na bramie obozu i obsługiwał rkm.
Policja stała się w Iraku sposobem na życie, jeśli ktoś ma stałą pracę, to jest właśnie policjantem albo żołnierzem. Do służb bezpieczeństwa i armii zgłaszają się więc tłumy. Przed punktem rekrutacyjnym do 8. Dywizji Piechoty w Diwanii stoi każdego dnia długa kolejka chętnych. Nie oznacza to jednak, że funkcjonariusze i żołnierze będą lojalni wobec irackiego rządu. Bynajmniej. Zakładają mundury, bo tylko tak mogą wyżywić swoje rodziny.
Noc
Zapada zmrok. Żarty się skończyły. W nocy dowódca fortu nie schodzi z wieży, czuwa niemal bez przerwy. Noktowizor przeczesuje okolicę. Gdzieś tam między domami czają się ONI - dżamowcy, jak nazywają ich żołnierze - od słowa Dżamija (stowarzyszenie), którym poplecznicy As-Sadra określają swoje tajne struktury wojskowe. Noc należy do nich, nie kwestionuje tego nawet koalicja, która niemal zaprzestała wysyłania do miasta nocnych patroli. Ilu ich jest?
"Około 1200" - ocenia gen. Paweł Lamla, dowódca Dywizji.
Mahmud, jeden z tłumaczy bazy, który nienawidzi sadrystów: "Jest ze 100 aktywnych członków".
Żołnierz pułku specjalnego z Lublińca, który był niedawno na akcji bojowej w mieście: "Mnóstwo. Wypełzli zewsząd, tylko na moim odcinku strzelało do nas pięćdziesięciu. We wrogich rejonach wszyscy mają broń, w razie potrzeby mogą walczyć setki".
"Najgorsze, że nie wiadomo, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Policjant za dnia klepie po ramieniu, a w nocy wypożycza karabin dżamowcom" - mówi dowódca fortu. "Nie wiadomo, do kogo strzelać, kto do nas strzela. Dziwna ta wojna".
Żołnierze są czujni. Nawet gdy kładą się na łóżkach zawsze w ubraniach. Broń i kamizelki mają pod ręką. Za bramą fortu nocna cisza skrywa śmierć. Byle do rana.
"Wolelibyśmy już otwarcie walczyć z jawnym przeciwnikiem, do tego byliśmy szkoleni. Uczono nas zdobywać takie forty, desantować się, a nie siedzieć w nich, czekając na atak. Taka wojna wykańcza psychicznie" - mówi sierżant kawalerii.
Noc minęła jednak spokojnie. Na śniadanie amerykańskie porcje polowe, a potem już tylko czekanie na konwój z bazy. Witają go uśmiechy. Wysiada druga zmiana obsady fortu, a my pakujemy się do hummerów. Znów pokręcona trasa prowadzi przez wrogie miasto, potem jeszcze most, rzeka, bardziej przyjazna dzielnica i brama bazy. Askarija została za nami jak zły sen.