Jedna z takich historii jest doskonale znana i udokumentowana. Pod koniec stycznia 1968 r. w samym środku zimnej wojny między Koreą Północną a Południową 31 komandosów północnokoreańskiego oddziału specjalnego przedostało się przez pilnie strzeżoną granicę i dotarło do Seulu z misją zamordowania ówczesnego prezydenta Park Chung Hee.

Komandosi, którzy dotarli na Południe, biegnąc niemal bez zatrzymania, zostali namierzeni dosłownie w ostatniej chwili, gdy byli już na tyłach pałacu prezydenckiego. Tam rozgorzała bitwa z policją - dwóch zamachowców zginęło, a pozostali rzucili się do ucieczki. W czasie obławy zastrzelono większość z nich. Jedynego złapanego zmuszono do wystąpienia w telewizji. Kiedy zadano mu pytanie, po co cała grupa przedarła się na Południe, Kim Shin-jo wykrzyknął: "Przybyliśmy tutaj, by poderżnąć gardło prezydentowi Parkowi!".

Cel - Kim Ir Sen
Korea Południowa jest w szoku, bo ten incydent bezlitośnie obnażył słabość jej wywiadu. Na najwyższych szczeblach władzy powstaje więc błyskawicznie plan odwetu - likwidacji przywódcy komunistycznej Północy Kim Ir Sena. Plan jest tak tajny, że wie o nim jedynie garstka polityków, oficerów wywiadu i dowódców wojskowych.


Trzy miesiące później, w kwietniu 1968 r., powstaje specjalny oddział numer 684 liczący - to nie przypadek - 31 mężczyzn. Dokładnie tylu, ilu wysłała z zabójczą misją komunistyczna Północ. I to właściwie wszystko, co wiadomo o tej głęboko zakonspirowanej jednostce. Do dziś nie przetrwały żadne dokumenty na jej temat, a sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że członkom oddziału zawczasu odebrano tożsamość, wymazując ich nazwiska z urzędowych rejestrów i zakazując wszelkich kontaktów ze światem.

Oddział zostaje wysłany na maleńką, niezamieszkaną wysepkę Silmido na Morzu Żółtym‚ niedaleko zachodniego wybrzeża. Miejsce wybrano nieprzypadkowo, bo z Silmido do granicy z Koreą Północną jest zaledwie 50 kilometrów. To dystans, jaki doskonale wytrenowani komandosi mogą przebyć biegiem.

Rozpoczynają się przygotowania do misji. I znów brakuje informacji na ten temat. Nieliczne, jakie są dostępne, pochodzą od obozowych strażników, którzy pełnili w tym czasie służbę na Silmido. O morderczym treningu komandosów opowiadał wyprodukowany w 2003 r. południowokoreański film "Silmido". Jego reżyser Kang Woo-suk twierdzi, że zatrudnił wojskowych konsultantów, którzy zdradzili mu sekrety szkolenia jednostek specjalnych.

"Naszym celem jest ochrona narodu i zjednoczenie państwa koreańskiego. Musicie dotrzeć do Phenianu i poderżnąć gardło Kim Ir Senowi" - słyszeli codziennie rekruci od swoich opiekunów. - Zabijemy dyktatora - krzyczeli w odpowiedzi.

Członkowie oddziału całymi dniami biegali w pełnym rynsztunku po górzystym terenie, przewracali się, ale wstawali popędzani kopniakami przez sierżantów. - Musicie być o sekundę szybsi niż szpiedzy z Północy, którzy chcieli zabić naszego prezydenta. Tylko wtedy zdołacie osiągnąć cel - powtarzali dowódcy, zmuszając podkomendnych do jeszcze większego wysiłku. Wiedzieli, że tylko w ten sposób stworzą niezawodne maszyny do zabijania.

Sztuka przeżycia
Rekruci są więc bici, przypalani rozżarzonym węglem, bo muszą się nauczyć odporności na ból. Godzinami przechodzą po zawieszonej nad przepaścią linie, pełzają w brudnej płytkiej wodzie, nad którą zawieszono drut kolczasty. Poznają koreańską sztukę walki taekwondo i pod palącym słońcem toczą trwające wiele rund walki bokserskie. Zalewają się potem i krwią, przewracają ze zmęczenia, ale wstają i trenują dalej.


Reklama

Uczą się zabijania. Wkrótce potrafią skręcić przeciwnikowi kark, udusić go, otruć i zastrzelić. Doskonalą też pływanie, bo jednym z etapów drogi do Phenianu będzie przeprawa przez morze. Nurkują, starając się jak najdłużej wytrzymać pod wodą. Może się przecież okazać, że na brzegu po północnej stronie granicy będą już na nich czekać uzbrojeni agenci Phenianu.

Siedmiu żołnierzy nie wytrzymuje trudów szkolenia i umiera. Pozostałym codziennie wkłada się do głowy, że jeśli zostaną schwytani w czasie misji, muszą popełnić samobójstwo. Ci, którzy umkną z obławy, mają, nie oglądając się za siebie, pobiec dalej. Do Phenianu, gdzie trzeba poderżnąć gardło Kim Ir Senowi.

"Nie powinniście myśleć, myślenie jest złe" - to zasada, którą przyszli komandosi musieli przyswoić bardzo szybko. Więc tylko słuchają rozkazów i powoli stają się oddziałem zabójców.

Odwołana misja
Szkolenie kończy się w październiku 1968. W deszczową październikową noc oddział 684 wyrusza z misją na Północ. Komandosi w szalupach są już na pełnym morzu, gdy z Seulu nadchodzi rozkaz odwołania akcji. Stosunki między obu państwami koreańskimi nagle się poprawiły, więc władze zrezygnowały z planu zabicia Kim Ir Sena. Żołnierze, o których życiu i śmierci zawsze decyduje wielka polityka, mają wracać na wyspę.


W filmie "Silmido" ta scena ma bardzo dramatyczny przebieg. "Pozwólcie nam płynąć dalej, chcemy poderżnąć gardło dyktatorowi" - błagali komandosi. Część rozpaczliwie wiosłowała dalej i zrezygnowała dopiero wtedy, gdy dowódcy ostrzelali szalupy ogniem z karabinów maszynowych.

Wrócili na wyspę. I znów, przez następne dwa lata trwał morderczy trening, a żołnierzy łudzono informacją, że data misji jest bliska. Z Seulu, który w tym czasie prowadził już z Koreą Północną rozmowy o zjednoczeniu, nie napływały jednak żadne wytyczne. Gdy w końcu jeden z dowódców udał się do ministerstwa obrony z żądaniem wyjaśnienia losów jednostki, usłyszał, że należy ją zlikwidować. Czyli zabić wszystkich jej członków. Nikt nie może się przecież dowiedzieć o planach zamachu, bo to zaszkodziłoby kruchym stosunkom z Phenianem. I znowu wielka polityka decyduje o losie garstki komandosów.

Tymczasem morale żołnierzy, którzy zaczynają się domyślać ponurej prawdy, zaczyna gwałtownie spadać. Pewnego dnia dwóch z nich gwałci stacjonującą na wyspie lekarkę. Gdy zostają przyłapani na gorącym uczynku - jeden popełnia samobójstwo, a drugi ginie z rąk wściekłych kolegów. Bo przecież raz na zawsze wpojono im, że słabsze jednostki trzeba eliminować, by nie zagrażały bezpieczeństwu pozostałych członków oddziału 684.

Tragiczny koniec

W sierpniu 1971 roku na wyspie wybucha bunt - zdesperowani żołnierze zabijają swych opiekunów i uciekają na stały ląd. 54-letni Yang Dong Su jest jednym z sześciu strażników, którzy przeżyli rebelię na Silmido. Dziś niezbyt chętnie wraca do wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat.


"Ci ludzie zbuntowali się, ponieważ w końcu zdali sobie sprawę, że nie wyruszą na misję. Wiedzieli też, że nigdy nie będą mogli opuścić wyspy. Byli zrozpaczeni" - opowiadał jednej z gazet.

Na drodze do Seulu dezerterzy porywają podmiejski autobus i próbują przedrzeć się do pałacu prezydenckiego. Zatrzymuje ich jednak ustawiona na drodze policyjna blokada. Po zaciętej bitwie uciekinierzy postanawiają odebrać sobie życie, odbezpieczając granaty. Czterech, którzy przeżyli samobójczą próbę, trafiło w ręce policji. Po procesie przed sądem wojskowym skazano ich na śmierć.

Cała ta historia była przez lata pilnie strzeżoną tajemnicą południowokoreańskiego rządu. Istniała wprawdzie w świadomości Koreańczyków, ale raczej jako legenda powtarzana z ust do ust.

"Kiedy byłem nastolatkiem, słyszałem o tragedii na Silmido od starszych kolegów, którzy wyszli z wojska. Mówili, że oddział 684 składał się z kryminalistów, którzy w zamian za ułaskawienie i obietnicę wolności mieli zabić Kim Ir Sena" - opowiada DZIENNIKOWI historyk z uniwersytetu Hankuk Kim Yeong-deog. - Nigdy jednak nie sądziłem, że to wszystko przydarzyło się naprawdę - dodaje.

Tuż po tragicznych zdarzeniach administracja prezydenta Parka twierdziła, że rewolty próbowali dokonać "uzbrojeni komunistyczni agenci", później zmieniono tę wersję na "kryminalistów zatrzymanych przez wojsko". I dopiero kilka lat temu ministerstwo obrony przyznało, że oddział 684 naprawdę istniał i był częścią sił powietrznych. A jego misją było zabicie Kim Ir Sena.

"To był ciemny okres w naszej historii. Rząd powinien wreszcie przyznać się do popełnionych błędów i okazać skruchę" - mówi Kim Yeong-deog. Na razie rodziny zabitych komandosów nie doczekały się jednak przeprosin.