Jeden z Polaków odebrał sobie życie około piątej rano, a o około 9.00 rano powiesił się inny z robotników. Rzecznik firmy, która jest właścielem truskawkowych plantacji, twierdzi, że obu tych samobójstw nie należy ze sobą łączyć.

Reklama

"Ofiary się nie znały. Należały do całkowicie odrębnych grup. Mogli się nawet nie spotkać, bo mieszka tu około dwóch i pół tysiąca osób. Wiemy, że obaj mieli problemy w swoich związkach i tam mogą leżeć przyczyny tragedii" - mówi "Rzeczpospolitej" rzecznik firmy Brook Farm.

Jednak według Polaków, przyczyna może być inna. Opowiadają, że brytyjscy nadzorcy terroryzują pracowników, strasząc na przykład wyrzuceniem za bramę tych, którzy nie wyrabiają normy.

"Wielu Polaków tak załatwili. Do najbliższej wsi jest klika kilometrów pieszo, a potem ze trzy autobusy do Londynu. Jak ktoś nie zna języka, to sobie nie poradzi" - opowiada jeden z polskich pracowników. Według niego, wszystko jest tam pod kontrolą nadzorców, a cały teren jest ogrodzony drutem kolczastym.

Reklama

Zbieracze truskawek mieszkają w przyczepach kempingowych po pięć osób i w upały trudno w nich wytrzymać. "Straszenie pracowników jest tu na porządku dziennym" - napisała na forum internetowym osoba, która w tym sezonie pracowała na brytyjskiej farmie.