Wszystko zaczęło się, gdy Marta Wójcik wracała do domu w Staniątkach. Kobieta zobaczyła pośrodku jezdni czarną saszetkę. Zabrała znalezisko ze sobą. W domu okazało się, że oprócz dokumentów są w niej 22 tys. zł.

Jaki był pierwszy odruch kobiety? Oddać pieniądze. Najpierw zdecydowała o tym jej kilkuletnia córka. Ale rodzice nie spierali się z nią. "My również nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Ani przez chwilę nie pomyśleliśmy, żeby zatrzymać te pieniądze" - tłumaczy mąż kobiety w "Dzienniku Polskim".

I tak zaczęło się rodzinne śledztwo, które miało ustalić właściciela zguby. Na podstawie dokumentów i zapisków w saszetce rodzina doszła, jaki jest numer jego telefonu komórkowego. Nie dali za wygraną, gdy nikt komórki nie odbierał. Sprawę zgłosili na policję w Bochni. I udało się.

Okazało się, że pieniądze należą do 70-letniego mieszkańca Bochni. Jego radość nie miała granic. Wycałował całą rodzinę. I podarował jej 10 procent znaleźnego, czyli ponad dwa tysiące złotych.