"Dostałem pracę w Hiszpanii!" - radośnie wykrzyknął do żony pan Andrzej po powrocie z zielonogórskiego urzędu pracy. Małżonkom było trochę smutno, że przez kilka tygodni nie będą razem, ale perspektywa zarobienia dużych pieniędzy była kusząca. Pan Andrzej spakował się więc i ruszył w drogę - opisuje wydarzenia "Fakt".

W tym samym autokarze jechało z nim 30 Polaków. Sporo rozmawiali o tym, co czeka ich na miejscu. Praca przy zbiorze winogron jest ciężka, ale przecież w Hiszpanii jest pięknie, wszyscy byli więc dobrej myśli.
Trafili w rejon Toledo, do Quintanar. Już pierwszego dnia okazało się, że coś nie gra. Kazano im spać w stajni, obok koni. Zdezorientowani i zmęczeni podróżą nie protestowali. Szybko uprzątnęli końskie łajno i poszli spać.

Pierwszy dzień pracy pan Andrzej wspomina jako koszmar. 50 stopni ciepła w słońcu. Pić się chciało jak cholera. Po środku plantacji była studnia. Nie dość, że był do niej kawał drogi, to jeszcze była na wpół wyschnięta, nie nabierało się czystej wody, tylko brązową breję. O ile w ogóle udało się coś dostać, bo studni pilnowali strażnicy.

Oni byli... uzbrojeni. W rękach trzymali karabiny. Jak ktoś zaczynał się buntować, podchodzili i pytali, o co chodzi. Machali nożem przed oczami, lubili przyłożyć ostrze do brzucha. Czasem któryś przeładował broń. A woda? Jak nie spodobałeś się strażnikowi, to cały dzień nie napiłeś się nawet łyka...

Praca była potwornie ciężka. Harowali kilkanaście godzin dzień w dzień. Pochyleni, zlani potem. Puchły stopy, puchło całe ciało. Raz na jakiś czas ktoś tracił przytomność. Właściciele plantacji nie wyglądali na specjalnie przejętych. Interesem zajmowali się strażnicy.

Problemy były też z jedzeniem. Na plantacji nie zapewniano posiłków. Tygodniowa zaliczka na poczet przyszłej wypłaty wynosiła... 3 euro. Co można kupić za takie grosze? No i chodzili głodni. Andrzej Chmielewski przeżył sześć tygodni tego piekła. Na koniec dostał kilkaset euro. Jak odliczył koszty podróży w obie strony, zostały mu jakieś grosze. "Straszne doświadczenie. To był po prostu koszmar. Ja nie wiem, jak to możliwe, że w takie miejsce wysyła człowieka urząd pracy" - mówi roztrzęsiony.

Rzeczniczka Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Zielonej Górze Małgorzata Kordoń nie wydaje się być specjalnie przejęta gehenną, jaką przeszedł pan Andrzej. "Owszem, dostajemy zgłoszenia o skandalicznych warunkach pracy z tego rejonu" - mówi "Faktowi". "Ale my nie jesteśmy stroną, jedynie pośredniczymy. Ci, co jadą, są dorośli. Świadomie podejmują ryzyko. Bo trafić rzeczywiście można różnie. Nawet do obozu pracy" - kończy rzeczniczka.

Dla pana Andrzeja wyprawa do Hiszpanii nie była podjęciem ryzyka. To miało być podjęcie pracy. Tak mu powiedziano w urzędzie. Dziś cieszy się, że koszmar jest już za nim.














Reklama