Na cztery miesiące więzienia w zawieszeniu i grzywnę skazał w piątek toruński sąd byłego proboszcza jednej z parafii w tym mieście. Księdzu zarzucono próbę wyłudzenia kredytu bankowego i podrobienie potrzebnych do tego dokumentów.

51-letniemu ks. Tadeuszowi P. zarzucono, iż rok temu wspólnie ze swoją przyjaciółką, 46-letnią Ewą P., podrobił dokument Kurii w Toruniu. Było to zaświadczenie o jego zatrudnieniu i osiąganych zarobkach, które przedłożył w siedzibie banku, by dostać ponad 93 tys. zł kredytu.

Reklama

Tadeusz P. podrobił na zaświadczeniu dla banku pieczątkę Kurii, używając do tego celu swej osobistej, częściowo przysłoniętej, pieczęci służbowej. Samą treść zaświadczenia wypisała jego przyjaciółka.

W piątek sąd uznał, że dowody wskazują, iż faktycznie duchowny dopuścił się fałszerstwa. Jak podkreślił sędzia Sławomir Więckowski, ksiądz już przed procesem przyznał się i opisał, w jaki sposób podrabiał dokument.

Duchowny podczas procesu odwołał swe zeznania, twierdząc że wymusiła je na nim Kuria. Tłumaczył, że całe oskarżenie wynika z zemsty przełożonych za jego rzekome nieposłuszeństwo.

W uzasadnieniu wyroku sąd podkreślił, że autorstwo fałszerstwa potwierdziły badania grafologiczne. Odwołanie wcześniejszych zeznań i nowe tłumaczenia duchownego uznano za "chwytliwą i oryginalną", ale "nieudolną linię obrony".

Ewę P. skazano na taką samą karę pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i grzywnę za współudział w fałszerstwie. Oboje skazani muszą także pokryć koszty sądowe.

Reklama

Oskarżonym groziło nawet pięć lat więzienia, ale za okoliczność łagodzącą sąd uznał fakt, że kredyt (uzyskany ostatecznie na podstawie poręczenia majątkowego) był regularnie spłacany. Sędzia zaznaczył, że bank nie miał żadnych roszczeń wobec duchownego, choć wyraził też zdziwienie, że po wykryciu fałszerstwa pożyczka w ogóle została udzielona.

Sprawa duchownego stała się głośna w Toruniu rok temu. Tadeusz P., wówczas proboszcz jednej z parafii na terenie miasta, zniknął nagle ze swojej plebanii.

Zaginięcie duchownego zgłosiła policji Ewa P., która publicznie oskarżała kurię o uprowadzenie proboszcza, rzekomo ojca jej dzieci. Po kilku dniach policja ujawniła, że ksiądz zgłosił się na komisariat w Gdańsku i oświadczył, iż przebywa w tym mieście dobrowolnie na leczeniu i nie życzy sobie, by ujawniać jego nowy adres.

Z czasem okazało się, że duchowny potrzebował pieniędzy z kredytu prawdopodobnie na inwestycje w nieruchomości, które od lat prowadził wraz z przyjaciółką. Duchowny od kilkunastu lat był blisko związany z kobietą, która nawet została przez niego formalnie zameldowana w budynku plebanii. Początkowa wersja, że fundusze miały wspomóc budowę kościoła, nie potwierdziła się w czasie śledztwa.