Policja przeszukała wczoraj palenisko w budynku MSZ w Mysiadle. Funkcjonariusze szukali obrączki Tomasza Merty, jednak bezskutecznie. O sprawie zaginięcia pamiątek po wiceministrze kultury pisał "Nasz Dziennik", który donosił o skandalu.
Według "Gazety Wyborczej", po katastrofie smoleńskiej wdowa po Tomaszu Mercie zwróciła się do MSZ o przekazanie jej rzeczy osobistych zmarłego męża. Ktoś z ambasady polskiej w Moskwie zapakował je w foliowy i brezentowy worek, a potem przesłał do Polski. Jednak nie pocztą dyplomatyczną, a kapitańską - przekazał kapitanowi samolotu lecącego do Polski.
Przesyłka dotarła do MSZ 14 kwietnia. Worek miał być zmoczony paliwem lotniczym, co potwierdza prokuratura. Jeden z urzędników ministerstwa podejmuje decyzję o spaleniu worka w piecu w budynku resortu przy ul. Karmazynowej w Mysiadle. Gdy worek jest już w piecu, jeden z dyrektorów departamentów dzwoni do Moskwy, by upewnić się, co było w środku. Na metryczce była bowiem jedynie informacja, do kogo rzeczy należały - bez dyspozycji, co z nimi zrobić. Gdy okazuje się, co jest w worku, palenisko natychmiast zostaje wygaszone. Efekt jest jednak taki, że rodzina Tomasza Merty otrzymała nadpalony dowód osobisty. Okazuje się również, że jego zegarek, obrączka i portfel zaginęły bez śladu.
Minister Radosław Sikorski o wszystkim miał się dowiedzieć kilka dni później. Jak twierdzą prokuratorzy, nie jest planowane przesłuchanie ministra, nikt nie usłyszał zarzutów w tej sprawie. Zeznania złożyć ma były ambasador Polski w Moskwie Jerzy Bahr i jego zastępca.
"Gazeta Wyborcza" nieoficjalnie dowiedziała się, że MSZ tą samą drogą otrzymała jeszcze jedną tego rodzaju paczkę - rzeczy osobiste należące do Lecha Kaczyńskiego. Worek został przekazany Kancelarii Prezydenta.