Podczas akcji w Afganistanie zginał jeden gromowiec, a dziewięciu zostało rannych. Takiej porażki jednostka GROM do tej pory nie poniosła - pisze "Wprost".
Kilkunastu gromowców uczestniczyło w akcji w miejscowości położonej kilkanaście kilometrów od polskiej bazy w prowincji Ghazni. W pobliżu budynku, w którym ukrywali się talibowie, zostali ostrzelani i zaatakowani granatami. - Kapitan Krzysztof Woźniak szedł pierwszy. Znalazł się na linii ognia. Dostał serię kul. Jeszcze żył, kiedy transportowano go do bazy Ghazni. Jeszcze jednak w nocy do Warszawy, do GROM, do wszystkich żołnierzy przyszła wiadomość, że stracili kumpla - relacjonuje tygodnik.
Co się stało z Abdulem Rahmanem, którego mieli zatrzymać gromowcy? Tego nikt nie wie. Prawdopodobnie, on i inni zatrzymani, trafili w ręce Amerykanów.
Na razie wszystko wskazuje na to, że zostaliśmy zmanipulowani. Wiele razy próbowano już nas wciągnąć w takie zasadzki. Bywały sytuacje, że chłopcy byli w środku, w zabudowaniach, odkrywali nagle, że coś jest nie tak, że zaczyna się atak, i natychmiast była ewakuacja. Albo ledwo zdążyli wyjść i pomieszczenie wylatywało w powietrze. Oczywiście bywało, że byli ranni, połamane kończyny, żebra, ale wychodzili z tego cało, nikt nigdy nie zginął. Tym razem trafiliśmy na zbrojny opór. Niestety nie jesteśmy nieśmiertelni, nie jesteśmy kuloodporni - mówi Magdalenie Rigamonti, pułkownik Piotr Gąstał, dowódca GROM.