Jesienią o 27-tysięcznych Polkowicach w woj. dolnośląskim zrobiło się dość głośno. Lokalne władze ogłosiły, że z początkiem 2019 r. zniosą podatek od nieruchomości, choć do tej pory gmina zarabiała na nim ok. 3,5 mln zł rocznie. Jednak uznano, że na takiej decyzji tylko zyska – bo ściągną do niej okoliczni mieszkańcy skuszeni tym, że nie muszą płacić 77 gr podatku od metra kwadratowego działki. A wraz z nimi ich pieniądze.
Polkowice nie są pionierem takiego rozwiązania - cztery lata temu szlaki przetarła gmina Michałowo na Podlasiu. Gdy zmiany wprowadzono, to w ciągu kilku miesięcy niemal wszyscy dłużnicy pospłacali zaległości w podatku od nieruchomości, bo takie były warunki zwolnienia. Szybko rozpoczęto kampanię "Zamieszkaj w Michałowie" przedstawiającą gminę niemalże jako raj podatkowy (wielki baner z takim hasłem zawisł m.in. na jednym z wieżowców w Białymstoku). Na inicjatywę krzywo patrzyli włodarze innych gmin, ale jednocześnie trochę zazdrościli burmistrzowi tupetu. Bo w niespełna 7-tysięcznym Michałowie w ciągu pierwszego półrocza od podatkowej rewolucji przybyło około setki mieszkańców. Dwa razy więcej niż rok wcześniej.
Teraz pytam burmistrza Michałowa, czy było warto. Marek Nazarko nie odpowiada wprost, twierdząc, że jego poprzednik zaprzepaścił szansę (Nazarko jest wieloletnim włodarzem gminy, ale w 2014 r. niespodziewanie przegrał z konkurentem; teraz wrócił na stanowisko burmistrza). Dziś zapowiada powrót do swojej strategii. O efektach chętnie porozmawiam w 2022 r. - precyzuje.
Podatki to niejedyne pole, na którym rywalizują małe gminy. Jeden z wójtów na Dolnym Śląsku wymyślił, że wszystkie dzieci będą mieć zapewnioną opiekę świetlicową do godz. 18, by rodzice mieli trochę czasu dla siebie. I w sąsiednich gminach od razu pojawiły się naciski, by wprowadzić takie samo rozwiązanie - wspomina Leszek Świętalski ze Związku Gmin Wiejskich RP (ZGWRP). Jego zdaniem momentami może to być jednak niebezpieczny trend.
To pensja powinna stanowić podstawę budżetu domowego, a nie socjal, przywileje czy zwolnienia podatkowe. Być może lepszym rozwiązaniem niż proste znoszenie podatku od nieruchomości byłoby zarządzenie, że pieniądze z tego tytułu trafiają wyłącznie na cele oświatowe -przekonuje. Przykładem takich niebezpiecznych prób zjednania sobie mieszkańców jest dla niego gospodarka odpadami. To, że w jednej gminie stawka za wywóz śmieci wynosi 6 zł od głowy, a w innej 13 zł, nie znaczy, że w tej drugiej gminie władze łupią mieszkańców, tylko że tu system śmieciowy inaczej się bilansuje, zaś gospodarka odpadami jest szczelna. Ewentualnie w tej pierwszej gminie stawek się nie podwyższa, by nie narazić się na gniew mieszkańców lub, co gorsza, część odpadów trafia nie wiadomo gdzie - mówi Świętalski.
Samorządowcy najwyraźniej się nie zrażają takimi ostrzeżeniami i jeszcze ostrzejsza licytacja na oferty dla mieszkańców – obecnych i potencjalnych – trwa na szczeblu miejskim. Gdy władze stolicy wprowadzają karty dla powstańców warszawskich, dzięki którym mogą oni odbyć kilka darmowych kursów taksówką miesięcznie, propozycję tę przebija nowy włodarz Wrocławia Jacek Sutryk. W ramach programu Taxi 75+ każdy senior po 75. roku życia (w sumie 65 tys. wrocławian) będzie mógł dwa razy w miesiącu skorzystać z darmowych przejazdów. Miasto wyda na ten cel 400 tys. zł w 2019 r.
Z kolei prezydent Gdańska Paweł Adamowicz zaoferował na tę kadencję bon żłobkowy, z którego korzystać będą mogli rodzice o określonych dochodach. Zdystansował go Rafał Trzaskowski, który w Warszawie zamierza od września 2019 r. wprowadzić darmowe żłobki dla wszystkich dzieci – jeżeli nie znajdą miejsca w żłobku publicznym, miasto zapłaci za opiekę w placówce prywatnej (bez względu na wysokość zarobków rodziców). – Bardzo często samorządowcy naśladują pomysły kolegów lub specjalnie wdrażają je u siebie z opóźnieniem, bo wolą, by wpierw przetestował je kto inny – mówi nam jeden z lokalnych włodarzy.
Zdaniem ekspertów poprzez narastającą rywalizację samorządy zaczynają budować swoją tożsamość. Niektóre miasta starają się być ośrodkami akademickimi, jak np. Łódź czy Rzeszów. Z kolei gminy nadmorskie robią wszystko, by przyciągnąć do siebie ludzi starszych i dobrze sytuowanych. Pojawiają się miejscowości obwarzankowe, te leżące w pobliżu dużych miast. One też zaczynają mieć swoją ofertę skierowaną do wybranego „klienta”, najczęściej takiego, który przeprowadzi się do nich, ale dalej pracować będzie w mieście. A więc przyniesie ze sobą podatki - mówi Jerzy Stępień, jeden ze współtwórców polskiej samorządności po 1989 r.
A może brak wyboru
Skąd się bierze ta szczodrość? Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski uważa, że zmianę myślenia o potrzebach mieszkańców spowodował przede wszystkim rozwój samych miast. Sprawuję urząd prezydenta od 2002 r. i każda z moich kadencji miała swoją charakterystykę. Zaczęliśmy od budowy wodociągów, kanalizacji, oczyszczalni ścieków. Dziś, gdy nie martwimy się o miejsca pracy, wykształcenie dzieci czy dostęp do sieci wodociągowej, zupełnie naturalne jest to, że mamy inne potrzeby i wymagania – ocenia.
Podobnie sprawę widzi Krzysztof Żuk, prezydent Lublina. Projekty infrastrukturalne są oczywiście bardzo ważne, ale one budują tylko szkielet, który musimy później wypełnić - przekonuje. Wraz z tym zmieniają się oczekiwania mieszkańców. Żadna inna kwestia nie budzi dziś takich emocji i fali społecznego sprzeciwu, jak każde kolejne wycięte drzewo. I jest to doświadczenie nie tylko mojego miasta. Wyciągamy z tego wnioski – dodaje Żuk.
Były wiceprezydent Warszawy Jarosław Jóźwiak zwraca jednak uwagę na aspekt czysto finansowy. Gdy wybuchł kryzys, to samorządom zaczęły spadać dochody. Zauważono też, że mieszkańcy zaczęli uciekać z miast do mniejszych gmin, bo tam są tańsze grunty. Zaczęto więc myśleć o ofercie dla takich osób, by ściągnąć je lub zatrzymać u siebie. A potem trend zaczął się nasilać. W końcu dostrzeżono, że mieszkaniec nie jest dany raz na zawsze - tłumaczy Jóźwiak. Nabrano przekonania, że to także potencjalny wyborca, a już na pewno - podatnik. A im więcej podatników, tym więcej wpływów z PIT dla miasta. O kogoś takiego warto się bić. I mieszkańcy zaczynają to widzieć. A coraz częściej wymagać.
Jeden z samorządowców przyznał, że jeszcze kilka–kilkanaście lat temu obywatel był traktowany jako ktoś w rodzaju męczybuły. – Po prostu przychodził taki Kowalski do okienka, czegoś chciał i zakłócał urzędniczkom spokój. Teraz następuje zmiana na lepsze. W urzędach są wydziały obsługi mieszkańca, coraz częściej można płacić kartą, pojawiają się SMS-owe powiadomienia o tym, że np. dowód osobisty jest już do odbioru, pracownicy przechodzą szkolenia z komunikowania się z klientami. Generalnie wizyta w urzędzie nie musi już oznaczać traumatycznych przeżyć, jak kiedyś. To istotne, bo wiele spraw możemy załatwić w dowolnym urzędzie. I jeśli w jednym zostaniemy źle obsłużeni, pójdziemy gdzie indziej. A jeśli w urzędzie nie będzie klientów, to jaki jest sens utrzymywać wszystkich pracowników? – pyta nasz rozmówca.
Zdaniem ekspertów to, że obywatele zaczęli głośniej artykułować swoje potrzeby, zmieniając tym samym nastawienie lokalnych włodarzy, nie jest zjawiskiem, które zaistniało dopiero w tym roku, przy okazji wyborów. Być może jaskrawiej je zobaczyliśmy, ale ta zmiana dojrzewała w ostatnich latach. Młodsze pokolenie wyborców zaczęło podnosić argumenty z nową siłą: że dość lania betonu i asfaltu, że nowe gmachy trzeba czymś sensownym wypełnić, że pora zadbać o potrzeby społeczne, zieleń, czas wolny dla mieszkańców. Politycy samorządowi, nawet to starsze pokolenie, doświadczeni prezydenci miast, o których często mówi się, że są paździerzowi i nie do zmiany, też zaczęli to dostrzegać – ocenia dr Adam Gendźwiłł z Zakładu Rozwoju i Polityki Lokalnej na Uniwersytecie Warszawskim.
Bartosz Dominiak, ekspert z zakresu funkcjonowania inteligentnych miast w Polsce ze Smart City Blog (od początku grudnia także wiceburmistrz warszawskiej dzielnicy Ursynów), również nie ma wątpliwości – priorytety samorządów się zmieniły. W jego opinii kluczową rolę odegrały media społecznościowe. Ludzie dostali narzędzie do jednoczenia się i teraz ich głosu nie da się pozostawiać bez odpowiedzi. Od czasu transformacji ustrojowej przekaz był taki, że ważne są duże inwestycje, jednak dzięki FB czy Twitterowi ludzie dostrzegli, że takich, którym przeszkadza nierówny chodnik, jest więcej. I w dyskusji publicznej doszło do zmiany rozłożenia akcentów, i w efekcie nastąpiła zmiana priorytetów: z dużych problemów na małe – wskazuje Bartosz Dominiak.
Od przywilejów do konfliktów
Zmiana, jaka dokonała się w podejściu wielu samorządów, będzie zapewne skutkować nowymi konfliktami. Zarówno pomiędzy samymi włodarzami, jak i na linii samorząd – mieszkańcy.
Od ponad roku Związek Miast Polskich (ZMP), zrzeszający ok. 300 największych miejscowości w kraju, głośno domaga się likwidacji gmin obwarzankowych, które postrzega jako "dysfunkcyjną strukturę administracyjną". Dlaczego? Takie gminy, choć są odrębnym bytem, mają siedzibę w nienależącym do nich mieście (stanowiącym osobną jednostkę, choć często o takiej samej nazwie, co "obwarzanek"). Ten układ nie podoba się miastom, które - naliczywszy 152 takie przypadki w Polsce - uznają, że to relacja między żywicielem a pasożytem. Ale tak naprawdę sprawa nie rozbija się wyłącznie o takie gminy. Zarzuty formułowane są pod adresem niemal wszystkich gmin podmiejskich, które mają podkradać mieszkańców miastom. Ci uciekają z metropolii, na obrzeżach stawiają domy, z czasem zaczynają płacić PIT, a potem i tak korzystają z infrastruktury miejskiej, np. komunikacji, nie łożąc na jej utrzymanie.
To myślenie małego Kazia. Szanując zdanie ZMP, nigdy w tym temacie nie będzie między nami zgody – odpowiada na te zarzuty Leszek Świętalski z ZGWRP. – Gminy obwarzankowe odciążają miasta z bardzo wielu problemów, m.in. zapewniają tereny pod budownictwo. Ludność podmiejska zasila zakłady pracy w mieście, korzysta z tamtejszej oferty kulturalnej i usług. A więc wydaje pieniądze, za każdym razem, gdy podróżuje komunikacją miejskią, parkując samochód czy kupując bilet do kina. Niestety, nasi koledzy samorządowcy z miast nie chcą tego dostrzec. Miasta i tak by się wyludniały, a dzięki gminom podmiejskim przynajmniej zachowane są resztki tego kontaktu z byłymi mieszkańcami - przekonuje.
Jak dotąd kulminacją tego sporu było poszerzenie granic Opola. Nie obyło się bez protestów głodowych mieszkańców, awantur na sesjach rad czy demonstracji przed siedzibą MSWiA w Warszawie. Opole jednak dopięło swego (przy okazji przejęło tereny z elektrownią), a dziś o ostrym sporze i protestach mało kto pamięta. Być może jakiś wpływ miały przywileje, które zaoferowały władze Opola nowym - a właściwie "przejętym" - mieszkańcom. W grę wchodziły m.in. niższe podatki i stawki za wywóz śmieci (w porównaniu z tym, co płacili dotychczasowi mieszkańcy Opola), nowa oferta komunikacji miejskiej czy zwolnienie z opłat przy wymianie dokumentów.
W kontekście możliwych konfliktów samorządowców z mieszkańcami - zwłaszcza tymi, którzy na gminne przywileje z jakichś względów się nie załapią (bo np. nie będą do nich skierowane) - lokalni włodarze nerwowo spoglądają w kalendarz. Decyzją parlamentarzystów PiS corocznie (najpóźniej do końca maja) w każdej gminie czy powiecie będzie musiała się odbyć sesja rady, podczas której omówiony będzie "raport o stanie samorządu". W zamierzeniu ma to być podsumowanie działalności lokalnych władz oraz tego, jak i na co wydają pieniądze. W debacie nad raportem głos będą mogli zabrać mieszkańcy (po złożeniu pisemnego zgłoszenia popartego odpowiednią liczbą podpisów). To rozwiązanie ma dać mieszkańcom nową możliwość do wywierania nacisku na lokalne władze. Teoretycznie trudno wyobrazić sobie lepszą okazję do wystawienia recenzji lokalnym władzom. Trzeba będzie obserwować, jak nowe regulacje sprawdzą się w praktyce. Dla społeczności, w których działają aktywni obywatele, otwiera to furtkę, by o sprawach gminy i priorytetach poważnie rozmawiać. Widzę w tym potencjał i wydaje mi się, że jest to w stanie zbliżyć samorząd do mieszkańców - ocenia Adam Gendźwiłł.
Inaczej widzą to samorządowcy. Prezydent Inowrocławia Ryszard Brejza mówi wprost: nadchodzi bardzo dobry czas dla pieniaczy. Zwracałem na to uwagę jeszcze przed uchwaleniem tych przepisów. Ci ludzie, którzy będą brali udział w dyskusji nad raportem o stanie gminy, będą mieli nieograniczony czas. W efekcie sesje rady będą mogły ciągnąć się godzinami. To jak sięganie do tradycji liberum veto, narzędzie do ośmieszania władz lokalnych - ocenia.
Trzeba przyznać, że o konflikty na takich sesjach nie będzie trudno. Zwłaszcza w sytuacji gdy zmiana priorytetów w samorządach sprowadza się często do dostrzegania potrzeb wybranych grup społecznych (rodziców małych dzieci, seniorów, kobiet, sportowców), czasami kosztem innych. Miasto staje się arbitrem między sprzecznymi oczekiwaniami mieszkańców. Kierowcy chcą dróg, piesi chodników, a rowerzyści ścieżek. I miasto musi umiejętnie balansować między tymi oczekiwaniami – wskazuje Bartosz Dominiak ze Smart City Blog. Zachodnie miasta, np. Barcelona, Wiedeń, Nowy Jork czy Kopenhaga, wcześniej dostrzegły ten trend, a nasi włodarze niedawno. Jeszcze jakieś pięć lat temu miasta szukały partnera w organizacjach społecznych, dziś to się przesuwa w kierunku indywidualnego mieszkańca - przekonuje.
Jeden z naszych rozmówców mówi, że włodarze powinni może sięgnąć po znaną grę "SimCity", polegającą na budowie i zarządzaniu miastem. W 2007 r. wyszła edycja "SimCity Społeczności". W przeciwieństwie do poprzednich wersji, tu nacisk nie był położony na wybudowanie miasta, a potem zabawę w jego destrukcję za pomocą tornad, powodzi czy ataku Godzilli. Tym razem chodziło o sprawne zarządzanie miastem i inżynierię społeczną. Celem było godzenie interesów różnych grup społecznych, wyważanie pewnych racji – opowiada nasz rozmówca. Gra nie została najlepiej przyjęta – oceny krytyków oscylowały ledwie powyżej 60 proc. Ale to był jednak rok 2007. Wtedy dopiero zaczynaliśmy lać beton w samorządach.