"Boże jedyny, ja tego widoku do końca życia nie zapomnę" - mówi załamany Krzysztof Jóźwiak, który jako pierwszy wszedł do mieszkania teściów. "Oni wyglądali tak, jakby wciąż spali. Leżeli nieruchomo" - wspomina.

Reklama

Wszystko wydarzyło się w starym pałacyku w centrum Żychlina. Tam, w budynku, który należy do miasta, mieszka pięć rodzin. Jeden z lokali zajmowali Henryk i Barbara Groszek. Wszędzie trwały już przygotowania do sylwestrowej nocy. Państwo Groszkowie też szykowali się do powitania Nowego Roku. Mieli świętować ten dzień wraz z dziećmi i wnukami. Już rano przyjechał z Warszawy syn Andrzej z żoną i dziećmi. W samo południe odwiedziła ich też córka Ewa Jóźwiak z synkiem Michałem. Szybko jednak wyszła z mieszkania. Michałkowi zakręciło się w głowie. Na dziwne objawy narzekała też cała rodzina. Bratowa pani Ewy też źle się czuła, mdliło ją. Wszyscy byli senni, osowiali - relacjonuje "Fakt".

Zaraz po wyjściu Michałek zaczął wymiotować. Wtedy jego mama wezwała pogotowie. Lekarze stwierdzili u chłopca zatrucie. Miał drgawki, zataczał się. Kiedy pani Ewa wraz z dzieckiem jechała karetką do szpitala w Kutnie, jej mąż Krzysztof zadzwonił do jej rodziców. Nikt nie odbierał telefonu. Pobiegł do teściów. To, co tam zastał, ścięło go z nóg.

"Zobaczyłem całą rodzinę jakby pogrążoną we śnie. Ten straszny, morderczy sen zastał ich tam, gdzie się akurat znajdowali" - opowiada "Faktowi" mężczyzna.

Jego teść pan Henryk leżał na wersalce, trzymając w objęciach roczną Wiktorię, najmłodszą wnuczkę. Sztywne ciało brata jego żony Andrzeja zastał w pełnej wody wannie. W progu kuchni leżała żona Andrzeja Anna, a pod nią jej synek Kubuś. Teściowa Barbara osunęła się z kanapy na dywan. Nikt nie dawał oznak życia.

"Byłem zszokowany. Nie wiedziałem, co robić, pootwierałem okna. Próbowałem ratować dzieci, robić im sztuczne oddychanie. Jednocześnie dzwoniłem po pogotowie. Chciałem coś pomóc, zanim przyjedzie lekarz, ale wszystko na próżno, na próżno" - mówi "Faktowi" Krzysztof Jóźwiak, załamując ręce.

Wkrótce na miejscu zjawiło się pogotowie. Zbiegli się sąsiedzi, którzy też pomagali ratować konającą rodzinę.

Reklama

"Ktoś dał mi dziecko do potrzymania. Leciało przez ręce, ale wciąż tliło się w nim życie. Trzymałem je przez chwilę, potem podałem do karetki. Było reanimowane pół godziny. Zmarło. Kobietę, którą wyniesiono na ganek, ułożyłem w tak zwanej bezpiecznej pozycji. Pamiętałem jeszcze z czasów harcerstwa, co robić w takim przypadku. Czułem puls, myślałem: da się ją uratować. Niestety ona też nie przeżyła. Ani jej mąż, ani dzieci. Taka tragedia. Nie wiem, jak będę teraz tutaj mieszkał. Cały czas mam ich przed oczami" - opowiada sąsiad z bloku naprzeciwko.

Mimo wysiłków lekarzy nie udało się uratowac nikogo z sześcioosobowej rodziny. Z pierwszych ustaleń wynika, że zabił ich czad - gaz, który nie ma zapachu.

Przyczyny tragedii badają specjaliści. Sprawdzają też, czy administrator budynku przeprowadzał kontrole instalacji gazowej.