W toczącym się od ponad pół roku procesie składanie wyjaśnień przed warszawskim sądem okręgowym kontynuował Dariusz S. To jeden z członków tzw. gangu karateków, który w latach 90. dokonał kilkudziesięciu napadów rabunkowych. Z dwoma innymi członkami tej grupy - Robertem S. oraz Marcinem B. jest oskarżony w sprawie zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów w willi w Aninie.
"Myślałem, że tam są jakieś góry złota"
Mężczyzna zapewniał w piątek, że jego rola w napadzie była niewielka, a on sam pełnił podrzędną funkcję w grupie, która napadła na dom Jaroszewiczów. Ja byłem tylko żołnierzem. W grupie byli ważniejsi i mniej ważni. Ja należałem do tych mniej ważnych. Poddawałem się tylko rozkazom - mówił.
Oskarżony powiedział też, że przez 90 proc. czasu - z kilku godzin, podczas których oskarżeni przebywali w domu Jaroszewiczów - przeszukiwał sejf, który znajdował się w gabinecie byłego premiera. S. nie był jednak w stanie powiedzieć przed sądem, jakie przedmioty znalazł w sejfie. Zasłaniał się przy tym niepamięcią.
Pytany przez sąd, dlaczego brał udział w napadach odpowiedział, że musiał spłacić wysoki dług wobec grupy, który wynosił wówczas równowartość zakupu nowego mercedesa. Ja nie poszedłem tam po obrazy, pamiątki historyczne, informacje wywiadowcze, czy akta. Ja myślałem, że tam jakieś złoto będzie, jakieś wartościowe rzeczy. Nic więcej mnie nie interesowało - wyjaśniał.
Dopytywany powiedział, że poszedł do domu Jaroszewiczów tylko kosztowności. Podkreślił przy tym, że przed napadem spodziewał się "niesamowitych skarbów" w domu b. premiera. Myślałem, że tam są jakieś góry złota - dodał. Pytany, nie wyjaśnił jednak, na jakiej podstawie spodziewał się tam licznych kosztownych przedmiotów.
Dariusz S. wielokrotnie podkreślał, że był to jego pierwszy napad tego typu i nie brał nawet pod uwagę, że jego wynikiem mogą być ofiary śmiertelne. Jednocześnie - na co konsekwentnie wskazuje sąd - w wyjaśnieniach mężczyzny jest wiele luk i nieścisłości, także z porównaniu z wcześniejszymi wyjaśnieniami składanymi w postępowaniu przygotowawczym.
Prokuratura zarzuciła trzem mężczyznom zasiadającym na ławie oskarżonych napad rabunkowy na posesję Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji w warszawskim Aninie w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r., podczas którego mieli wspólnie zamordować Piotra Jaroszewicza, zaś Robert S. miał zabić Alicję Solską-Jaroszewicz. Robertowi S. zarzucono również zabójstwo małżeństwa S. w 1991 r. w Gdyni oraz usiłowanie zabójstwa mężczyzny w Izabelinie w 1993 r. Grozi im kara dożywocia.
Tak miał wyglądać napad na Jaroszewiczów
Według prokuratury, w dniu napadu oskarżeni przez wiele godzin obserwowali posesję ofiar. Po wejściu do domu Jaroszewiczów przez uchylone okno łazienki Robert S. obezwładnił Piotra Jaroszewicza uderzeniem w tył głowy znalezioną bronią palną. Oskarżeni przywiązali mężczyznę do fotela. Z kolei Alicja Solska-Jaroszewicz została skrępowana i położona na podłodze w łazience. Oskarżeni przeszukali dom, zabrali z niego - poza dwoma pistoletami - 5 tys. marek niemieckich, pięć złotych monet oraz damski zegarek.
Jak wskazuje prokuratura, prawdopodobnie w momencie opuszczania przez sprawców domu pokrzywdzonych, już wcześnie rano, Piotr Jaroszewicz wyswobodził się z więzów. Napastnicy znów posadzili go w fotelu. Następnie, gdy dwaj sprawcy trzymali go za ręce, Robert S. go udusił.
Według prokuratury, po zamordowaniu Piotra Jaroszewicza Robert S. zabrał z gabinetu pokrzywdzonego jego sztucer, poszedł do łazienki, w której leżała związana Alicja Solska-Jaroszewicz i miał ją zastrzelić.
Warszawski sąd okręgowy kontynuuje odbieranie wyjaśnień od oskarżonych. Jak poinformowano, podczas kolejnej rozprawy do złożonych już wyjaśnień ma odnieść się oskarżony Robert S.