Gdy bezlitośnie rozprawiono się w latach 40. z podziemiem zbrojnym i rozbudowano aparat UB oraz innych służb specjalnych, na początku roku 1956 wydawało się, że PZPR może kontrolować wszystkie myśli i czyny Polaków. Same władze zdawały się być przekonane, że potrafią skutecznie panować nad nastrojami społeczeństwa. Niewiele do myślenia dały im robotnicze zamieszki w czerwcu 1953 roku w Berlinie i wcześniejsze w Pilznie. Wierząc w skuteczność dotychczasowych metod i poniekąd ulegając swojej własnej propagandzie głoszącej, że masowe protesty są domeną wyłącznie państwa kapitalistycznego, Komitet Centralny PZPR nie wyposażył nawet ówczesnej Milicji Obywatelskiej (MO) w pałki. Rzecz jasna o szkoleniach MO w zakresie rozpędzania demonstracji i działaniu w konfrontacji z tłumem zupełnie nie było mowy.

Reklama

Wydarzenia poznańskiego czerwca ’56 były dla PZPR zaskoczeniem. Reakcja partii była gwałtowna. Po nieudanej interwencji MO przeciwko robotniczemu protestowi na ulice miasta skierowano ponad 10 tysięcy żołnierzy i ponad 400 czołgów i wozów bojowych. Ujawniony w Poznaniu brak przygotowania wojska i milicji do tego typu działań oraz narastająca fala wystąpień przeciwko komunistycznym rządom m.in. w Legnicy, Płocku, Bydgoszczy i Szczecinie zmusiły PZPR do stworzenia nowej formacji. Po pacyfikacji Poznania powstał raport, w którym oficerowie MO postulowali m.in.: Jednostki MO powinny posiadać gazy łzawiące, płyn cuchnący, motopompy, radiotelefony, radiostacje dla dostatecznej łączności między oddziałami […]. Koniecznym jest, aby przydzielić aparatowi MO, przede wszystkim jednostkom wojewódzkim MO broń opancerzoną […] oraz przeprowadzić szkolenie bojowe funkcjonariuszy MO w rozbijaniu tłumów i demonstracji.

Zawsze gotowa rezerwa

Bezpośredni impuls do powstania nowej formacji dał I sekretarz PZPR Władysław Gomułka, który kilka miesięcy wcześniej wielu Polakom wydawał się symbolem nadchodzących lepszych czasów. W rzeczywistości odwilż roku 1956 była tylko zasłoną wobec wewnątrzpartyjnych rozgrywek o władzę. Równolegle trwały prace nad przygotowaniem dla PZPR nowych i bardziej skutecznych środków do rozprawiania się z demonstrantami i niepokojami społecznymi. Po grudniowych wydarzeniach w Szczecinie w 1956 roku, w czasie których doszło m.in. do podpalenia radzieckiego konsulatu, Gomułka powiedział: Chodzi o to, by władze terenowe rozporządzały sprawną, ruchomą, w każdej chwili gotową rezerwą milicyjną, którą można będzie użyć, gdy zajdzie tego potrzeba. Już kilka dni po tej wypowiedzi 24 grudnia 1956 roku Rada Ministrów PRL przyjęła uchwałę o powołaniu oddziałów, których podstawowym zadaniem była likwidacji zbiorowych naruszeń porządku publicznego. Na jej podstawie ówczesny komendant główny MO generał Ryszard Dobieszak wydał rozkaz zorganizowania nowych zwartych oddziałów Milicji Obywatelskiej, które wkrótce nazwano Zmotoryzowanymi Odwodami Milicji Obywatelskiej (ZOMO). Do zadań tej formacji dopisano kilka celów wywodzących się z arsenału działań innych oddziałów policji na całym świecie, na przykład pościgi za szczególnie groźnymi przestępcami lub pomoc w czasie klęsk żywiołowych i katastrof. Był to chwyt czysto propagandowy. Partia powołała swoje kolejne zbrojne ramię, którego podstawowym zadaniem było tłumienie ulicznych niepokojów.

Pierwotnie pulę etatów w ZOMO określono na 6600 funkcjonariuszy. Jednak szybko ją przekroczono i potem liczba zomowców stale się zwiększała aż do około 13 tysięcy pod koniec lat 80. Do służby w formowanych wówczas oddziałach ZOMO zgłaszali się byli milicjanci, zdemobilizowani wojskowi oraz byli pracownicy rozwiązanego pod koniec 1956 roku Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego. Zorganizowano ich na sposób wojskowy, koszarując z biegiem czasu w większych miastach na terenie całej Polski.

Pierwsze "skuteczne" akcje

Pierwszą okazją do zademonstrowania siły i sprawności ZOMO stały się wybory do sejmu w styczniu 1957 roku. Ciężarówki wyładowane zomowcami wyposażonymi w broń maszynową krążyły po ulicach miast i miasteczek. Ich zadaniem było zastraszenie Polaków i zapewnienie, że w myśl słów premiera Józefa Cyrankiewicza: Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie! Jednak prawdziwy "chrzest bojowy" zomowcy przeszli dopiero w lecie 1957 roku. W łódzkiej zajezdni tramwajowej 12 sierpnia ogłoszono strajk okupacyjny. Upominano się o wynagrodzenie i godne warunki pracy. Błyskawicznie doszło do szturmu i pacyfikacji zajezdni, a zadanie to skutecznie wykonały oddziały ZOMO. Wkrótce potem zomowcy przez kilka dni zajmowali się w Warszawie tłumieniem studenckich demonstracji. Wybuchły one po decyzji władz partyjnych o zamknięciu tygodnika "Po prostu" będącego symbolem październikowej odwilży. Akcja ZOMO była brutalna - mimo to władze komunistyczne wysoko oceniły skuteczność działań swoich oddziałów. Poza tym nie musiano już kierować na ulicę uzbrojonych żołnierzy i czołgów. Wiedziano bowiem, że sprawność nowych oddziałów wzrośnie dzięki zastosowaniu nowego wyposażenia i właściwemu szkoleniu. Już w roku 1957 oficerowie ZOMO odwiedzili NRD, gdzie po 1953 roku powstały specjalne oddziały Volkspolizei służące m.in. do rozpędzania demonstracji. Oprócz wiedzy taktycznej ZOMO zaimportowało stamtąd swoje pierwsze armatki wodne. Odtąd przeciwko demonstrantom władze partyjne kierowały najpierw zomowców z pałkami i armatkami wodnymi.

Reklama

Na początku swej niechlubnej drogi oddziały ZOMO były wyposażone wyłącznie w dwa rodzaje pałek (krótkie potem potocznie nazywane "bananami" i długie zwane "lolami") oraz stalowe hełmy. Ubrane były w zwykłe mundury milicyjne. Zapewne dlatego nazwa ZOMO nie od razu stała się powszechnie znana. Myślano, że są to zwykli milicjanci. W Warszawie bardzo często nową formację nazywano "chłopcami z Golędzinowa" od osiedla w Warszawie, gdzie stacjonowała jedna z pierwszych jednostek ZOMO. Dopiero z biegiem czasu wraz ze zmianą umundurowania i w miarę coraz większej brutalności funkcjonariuszy w czasie pacyfikacji ulicznych demonstracji nazwa formacji stała się jednym z najczarniejszych symboli PRL-u.

Coraz lepszy sprzęt

ZOMO w czasach Polski Ludowej miało nieustannie okazje do poprawiania swojej zdolności bojowej. Wbrew popularnej wiedzy ograniczającej skalę społecznych protestów do wydarzeń roku 1968, 1970, 1976, a potem lat 80. w PRL-u nieustająco trwał ferment. ZOMO m.in. biło protestujących przeciwko usunięciu krzyża w Nowej Hucie (1960), w 1961 roku rozpędzało demonstrantów w Toruniu, w Przemyślu (1963) rozprawiło się z mieszkańcami miasta stawiającymi opór władzy komunistycznej w trakcie likwidacji Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej. Także marcowe protesty 1968 roku w Warszawie zostały spacyfikowane w głównej mierze przy użyciu MO i ZOMO. Ze względu na skalę zamieszek użyto też sił ORMO i tzw. aktywu robotniczego (bojówek pochodzących z dużych warszawskich zakładów pracy). To wówczas ZOMO po raz pierwszy zastosowało szyk klina umożliwiający rozbijanie demonstrantów na małe grupy. Za jego twórcę uważa się pułkownika Henryka Słabczyka. Po każdej dużej operacji "bijące serce PZPR", jak niejednokrotnie mówiono o ZOMO, było zaopatrywane w nową broń i umundurowanie. Na wyposażeniu pojawiły się wyrzutnie granatów dymnych, mundury zmieniono na wygodniejsze i bardziej trwałe, tzw. moro (wojskowe mundury polowe), wprowadzono tarcze ochronne, zmieniono model hełmów. Przeprowadzano także liczne ćwiczenia i doskonalono taktykę walk ulicznych. Jednak w roku 1970 w obliczu robotniczych protestów w Trójmieście władze komunistyczne PRL-u znowu sięgnęły po wojsko. To od ich strzałów padła większość zabitych w grudniu 1970 roku.

Edward Gierek, od 1970 roku nowy I sekretarz KC PZPR, nigdy nie skąpił wydatków na ZOMO, ale też nigdy nie wydał rozkazu użycia przez tę formację broni palnej wobec demonstrujących. Funkcjonariusze otrzymali kolejne wersje nowego umundurowania, hełmy z plastikowymi przyłbicami, przeźroczyste tarcze z pleksiglasu. Stare i niewydolne w nowej sytuacji polewaczki rodem z NRD zastąpiono polskimi konstrukcjami, a nawet zaimportowano kilka z Austrii. W Radomiu, Ursusie i Płocku podczas protestów w 1976 roku MO i ZOMO bez broni palnej szybko poradziła sobie z demonstrantami. Na te działania nie szczędzono pieniędzy i do Radomia formacje przetransportowano m.in. drogą lotniczą.

Z czasem ZOMO stało się wzorem dla podobnych służb w całym obozie socjalistycznym. Szkoleniom, ćwiczeniom i sposobowi organizacji pilnie przyglądały się delegacje z bratnich krajów m.in. z NRD, Czechosłowacji, Bułgarii i Kuby.

Po dwóch stronach barykady

W latach 70. XX wieku zwiększono liczebność oddziałów ZOMO dzięki możliwości odrabiania w nich zasadniczej służby wojskowej. Młodzi ludzie zgłaszali się więc masowo do służby w ZOMO na ochotnika, licząc m.in. na lżejsze traktowanie niż w wojsku, lepsze warunki koszarowe, wyższy żołd i dalszą możliwość kariery w milicji. Oficjalna propaganda przedstawiała zomowców jako budowniczych szkół, honorowych dawców krwi i opiekunów Centrum Zdrowia Dziecka. Zaznaczała ich rolę w ściganiu groźnych przestępców i terrorystów. Wielokrotnie podkreślano ich ofiarną służbę w czasie klęsk żywiołowych i akcji żniwnych. Jednak duża część Polaków pozostawała odporna na takie lukrowane wizje. Znienawidzeni zomowcy stali się bohaterami dowcipów urągających ich inteligencji i moralności. Od prostych wierszyków: Ani IXI, ani OMO nie wypierze tak jak ZOMO (IXI i OMO to nazwy ówczesnych proszków do prania) po znacznie mocniejsze anonse: Zamienię syna z ZOMO na córkę, może być k...wa. Młodzież w czasie koncertów Perfectu w latach 80. śpiewała inne wersje refrenu piosenki, zamieniając Chcemy być sobą na Chcemy bić ZOMO. Rosło także natężenie oporu wobec akcji podejmowanych przez tę formację. Pojawiały się plotki, że brutalni funkcjonariusze są pod wpływem środków psychotropowych wzmagających ich agresję. O ile jeszcze w latach 60. zdarzało się, że w ZOMO rzucano co najwyżej śnieżkami, to z czasem w czasie walk ulicznych manifestanci używali butelek z benzyną i kamieni, wznosili barykady.

Niemal do ostatnich dni PRL-u zomowcy skrupulatnie i brutalnie wypełniali rozkazy swoich mocodawców. Po raz ostatni 3 lipca 1989 roku ZOMO rozpędzało manifestację pod starą nazwą. Była to demonstracja przeciwko zaproponowaniu kandydatury generała Wojciecha Jaruzelskiego na urząd prezydenta Polski. Wreszcie 7 lipca 1989 roku Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej rozwiązano. W ich miejsce powołano Oddziały Prewencji Milicji Obywatelskiej (OPMO). Jednak w praktyce zmieniła się tylko nazwa. Ludzie i sprzęt pozostali ci sami. To oni rozpędzali demonstrację pod pomnikiem Lenina w Nowej Hucie w 1989 roku.

Brutalna taktyka

Walka z demonstrantami odbywała się według pewnego schematu. Podstawą zomowskiej taktyki było jak najszybsze rozproszenie zwartego tłumu na małe grupki, które łatwiej było pacyfikować. Pierwotnie stosowano ustawienie w tyralierę, potem coraz częściej funkcjonariuszy ustawiano w klin. Jednym z głównych celów działań ZOMO było zatrzymanie jak największej liczby demonstrantów. Przed akcją milicyjni konfidenci mieszali się z tłumem, ich zadaniem było wypatrywanie najbardziej aktywnych uczestników demonstracji, a potem pomoc w ich zatrzymaniu. Cała operacja była z reguły filmowana i fotografowana przez pracowników SB. Osoby zatrzymane w trakcie manifestacji czekały brutalne represje. Od 1976 roku urządzano tzw. ścieżki zdrowia, każąc zatrzymanym przechodzić pomiędzy szeregami funkcjonariuszy, którzy bili ich pałkami. Bito także na komisariatach i w czasie transportu na posterunki.

ZOMO sumiennie zapracowało na swój negatywny wizerunek w czasie stanu wojennego i w latach 80. Główne zadania pacyfikacji strajków, które wybuchły na wieść o wprowadzeniu stanu wojennego, powierzono ZOMO i MO. Mur w kopalni "Wujek" obaliły 17 grudnia 1981 roku wojskowe czołgi, ale do górników strzelał specjalny pluton ZOMO. Od ich kul zginęło dziewięć osób. Łącznie w czasie stanu wojennego w wyniku ataków ZOMO zginęło około 40 osób.