Kiedy zajrzeć głębiej niż poza główny padok, zobaczymy brud, smród, walące się budynki. Konie przestępujące z nogi na nogę na bolących, poprzerastanych kopytach. To wieloletnie zaniedbania. Jak poskrobać jeszcze bardziej, wyjdą na jaw te małe i większe interesy ludzkie. A także kompleksy. I jeszcze coś, czego nie chcę wprost nazywać.
Najpierw widzisz zieloną łąkę, na której pasą się One. Wygięte szyje, wąziutkie pęciny, łyskające oczy. Wąska droga wśród starodrzewu prowadzi w głąb stadniny. Wzrok przyciąga jasnobiały, iskrzący w słońcu, fronton hali aukcyjnej (wybudowanej w 2005 r. za 5 mln zł, 250 mkw. powierzchni, podłoga z dyli z dębu palonego klasy rustikal, parkiet dębowy) oraz stajnia Zegarowa z 1848 r. (zaprojektowana przez samego Henryka Marconiego, podobnie jak kilka innych budynków). Nie trzeba tam być, wszyscy mamy to zakodowane – tak wygląda nasza Duma Narodowa, nasze Klejnoty Koronne. Stadnina Koni w Janowie, która w grudniu przyszłego roku będzie obchodziła 200-lecie istnienia. Gdyby pytać dalej o skojarzenia, usłyszelibyśmy: fenomenalne aukcje, fantastyczne konie kupowane przez arabskich szejków za miliony (tutaj można wstawić dowolną walutę), splendor, wielki świat. A ostatnio doszły do tego inne asocjacje, już mniej optymistyczne: wyrzucony z pracy wieloletni dyrektor stadniny Marek Trela. Zasłużony koniarz, hodowca i profesjonalista zastąpiony nikomu nieznanym księgowym. Padające jak muchy klacze, co jest ponoć albo winą nieudolnych nowych rządów, albo złowrogiego truciciela. Polityczna awantura. Protesty miłośników koni. Wóz TVN24 nadający od kilku tygodni na żywo spod janowskiego płotu. Zagrożona aukcja, jej organizator zrywający umowę ze stadniną oskarża nowe kierownictwo o złą wolę i brak współpracy. Wiecie Państwo co? Koń by się uśmiał. W każdym razie gdyby nie chodziło tu o niego. Bo na tych wojenkach arabskich, politycznych i kompetencyjnych przepychankach to on – polski arab – najwięcej traci.

Spacerkiem po stadninie

„Stadnina rozlokowana jest w Wygodzie, tuż pod Janowem, na dawnym szlaku z miasteczka do Bugu. Linia rzeki oddalona jest około kilometr od zabudowań stajennych. Rozległe łąki z wałem przeciwpowodziowym i stary park otaczają teren stajni i wybiegów dla koni. Najlepiej zwiedzić stadninę z przewodnikiem. Ale po otwartym terenie można spacerować samodzielne...” – to fragment ze strony www.janow.arabians.pl, gdzie pod zakładką „zwiedzanie” znajdziemy zachętę, aby obejrzeć zabytkowe budynki, przyjrzeć się klaczkom biegającym wraz ze źrebakami tudzież ponapawać się urokami Parku Krajobrazowego pod nazwą Podlaski Przełom Bugu. Faktycznie, warto to zrobić, otoczenie jest jak z bajki. Choć do Janowa (zostawmy tę Wygodę, kogo obchodzi mapa) z reszty kraju jest daleko, wiedzie doń wąska – choć ostatnio wyremontowana – droga zatarasowana zmierzającymi na Wschód tirami, to zwłaszcza w weekendy nie brakuje chętnych do poszwendania się po nadbużańskich łąkach. Parkingi koło stadniny pełne. Dzieci, babcie, rodzice, rowerki. Ostatnia awantura jeszcze wzmogła zainteresowanie. Jest gdzie chodzić. Do stadniny należy 1600 ha, z czego główne zabudowania rozciągają się na, bagatela, 160 ha. Droga do stadniny z Janowa jest równa, potem coraz bardziej wyboista, żeby zamienić się w trasę, w której tylko miłośnicy off-road mogą znaleźć frajdę. Taką trasą docieram do stajni nazywanej przez obsługę Pożarowa. Stary, zapuszczony budynek, w którym trzymane jest około 50 młodych ogierów. Po jednej stronie araby, po drugiej angloaraby. Śliczne, przymilne, wyciągają pyski do pogłaskania. – Fajna stajnia – myślę. Bez boksów, cała gromada biega razem. Kiedy stajenny zadaje im obrok, karnie, jak wyszkolone wojsko, ustawiają się przy żłobach.
Reklama
Dziennik Gazeta Prawna
Reklama
Tylko proszę zobaczyć, jak wyglądają ich kopyta – sufluje mi moja asystentka Kinga, z którą spaceruję po stadninie. Kinga od 8. roku życia siedzi w stajni, więc choć jest jeszcze młodziutka, to 12-letni staż w wyrzucaniu końskiego gnoju procentuje. Widzi więcej niż ja, zachwycająca się „łabędzimi szyjami” dwu- i trzylatków. Faktycznie, kopyta wyglądają jak poprzerastane pieńki drzewa. W chodzie, który jeszcze przed chwilą wydawał mi się dziecięco nieporadny, widzę teraz oznaki bólu. Konie mają rozsadzone, obrzmiałe stawy. Kiedy proszę stajennego, żeby podniósł do góry nogę któregoś ze zwierzaków (chcę zrobić zdjęcie), okazuje się, że jest to niemożliwe. Wierzgają, uciekają. Jeden, drugi, dziesiąty. Są nieprzyzwyczajone do takich zabiegów.
Oficjalnie nikt nie chce na ten temat gadać. Nieoficjalnie, i owszem. W Janowie jest ok. 450 koni. Są trzymane „na bosaka”, czyli bez kucia. To dobrze, dziś większość świadomych hodowców nie używa podków. Tyle że aby nogi konia były zaopiekowane, trzeba mu robić pedicure. Czyli strugać kopyta (werkować albo rozczyszczać). Średnio rzecz biorąc co 6–8 tygodni. To ważniejsze niż w przypadku człowieka obcinanie paznokci. Niepielęgnowane kopyto może sprawić, że koń się ochwaci. Że wysiądą mu stawy. Będzie cierpiał. I – używając języka biznesowego – nic nie będzie wart. Nie pójdzie na pokazy, nie pobiegnie w wyścigach.
– Połowa tych zwierząt jest warta tyle co ich mięso – przyznaje jeden z mężczyzn obsługujących stajnię. – Może pani kupić sobie konika za 3–4 tys. zł. Jak to? Dlaczego? W janowskiej stadninie, jak w każdym społeczeństwie – niby wszyscy są równi, ale niektórzy równiejsi. Jeśli ludzi do opieki jest za mało, trzeba wybrać pryncypia. – Mamy dwóch kowali, którzy potrafią się zająć kopytami. Więc zajmowali się, na ile mogli, ale głównie dbali o te najdroższe, najbardziej wartościowe konie. Reszta ma kopyta niestrugane od ośmiu albo nawet od dziewięciu miesięcy – przyznaje pracownik stajni. Widok tych zwierząt i ich powykręcanych nóg boli.
Pytam o końskie kopyta obecnego szefa janowskiej stadniny, Marka Skomorowskiego. Niewysoki, szczupły mężczyzna, w dżinsach i wytartej marynarce. Trudno go sobie wyobrazić w galowym mundurze koniuszego, jak wita się z głowami państw, klepie po plecach dziewczyny Rolling Stonsów, częstuje szampanem szejków. To facet nie z tej bajki. Jest zmieszany. – Nie nadążamy z kopytami. Wynająłem ludzi, pracują na akord, ale boję się, że nie damy rady. Bo kiedy skończymy, trzeba będzie zacząć od nowa. A jest za mało ludzi i za mało pieniędzy – przyznaje Skomorowski. Pali jak smok. Żywi się cukierkami i przesłodzoną kawą. Pewnie długo nie wytrzyma na tym stanowisku, bo nawet jak wygra konkurs na szefa Janowa (ma być rozpisany), to za rok najdalej powali go udar albo zawał serca. Zwłaszcza że nie najlepiej radzi sobie ze stresem i trudnymi pytaniami. – Dlaczego w niektórych stajniach łajno sięga koniom do połowy pęcin? Aż spleśniało – pytam. Naindycza się. – To niemożliwe, każdego rana, o 6.00, jestem ze swoimi ludźmi na odprawie. Przechodzimy przez wszystkie stajnie, zauważyłbym, gdyby coś było nie tak – zapewnia.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Pracownik stadniny: – Nie nadążamy z wyrzucaniem nawozu. Z Pożarowej wyciągnęliśmy 150 ton. Po kolei robimy każdy budynek, ale mamy jedną maszynę, która w dzień jest w stanie zebrać tylko 50 ton. A nazbierało się tego przez ostatnie miesiące mnóstwo. Potrzeba nam czasu, a nowego szefa wkurzać nie chcemy. Po co ma się stresować.
Ale Skomorowski jest i tak na maksa zestresowany. Można się z niego śmiać, że jest księgowym, ale tej firmie przyda się takie buchalteryjne spojrzenie. Na przykład koński nawóz: trzeba nie tylko regularnie uprzątać, ale można i należy sprzedawać. Nawet małe stajnie to robią. Średnia cena 100 zł za tonę. – A nawóz z Janowa Podlaskiego mógłby być jeszcze droższy – ekscytuje się prezes. I opowiada o swoich pierwszych działaniach w nowej robocie: okazało się, że nie działa zgniatarka do owsa, czyli tzw. śrutownik. Okazało się, że jest zepsuta, od sześciu lat zresztą. A to sprzęt niezbędny w każdej stajni. Chodzi o to, że rozdrobniony owies jest lepiej przyswajalny, zwłaszcza kiedy karmi się źrebaki. Mniej idzie na rozkurz, można zaoszczędzić nawet 30 proc. ziarna. – To kazałem kupić nowy, po roku zacznie się zwracać – referuje Skomorowski. To są drobiazgi, ale z drobiazgów składa się rzeczywistość. I całkiem duże sumy.

Spaceru ciąg dalszy

Idźmy dalej, najlepiej w kaloszach. Będą na pewno potrzebne przy stajni na Pożarowej. Padok, na który wypuszcza się z niej ogierki, przypomina bagnisko. Próbowałam wejść – zapadłam się na 30 cm. Takich padoków jest więcej. Tak samo jak stajni, w których nie ma wody dla koni. I nie mam tu na myśli automatycznych poideł, gdzie zwierzak tylko dotyka nosem i woda płynie. Są miejsca, a wśród nich porodówka, gdzie konie piją tylko wtedy, kiedy załoga przyniesie im napełnione wiadro. A że załoga pracuje od świtu do 17, to potem zwierzaki muszą jakoś wytrzymać. – Tak nie powinno być – przyznają ludzie Janowa. Ale jest. Bo kasa. Bo brak kasy. Lepiej niż konie w Pożarowej (przepraszam, że się zatrzymałam w tym miejscu, ale to ono dla mnie jest od teraz symbolem Janowa) mają krowy mleczne i byki. Oraz cielaki. Jest ich sporo, więcej niż koni – jakieś 700 sztuk. To one zarabiają na stajnie. – Gdyby nie mleko, nie byłoby na wypłaty – przyznaje dyrektor Skomorowski. I już w swojej księgowej głowie liczy, co będzie, kiedy cena mleka spadnie. Jak np. w zeszłym roku latem. Braknie na pensje. Choć te wcale nie są wysokie.
Ile pan zarabia – pytam jednego z mastalerzy. – Mam 1300 zł na rękę. Ale czasem się zdarzą nadgodziny – odpowiada. Koniuszy dobija do 2,5 tys. zł miesięcznie. Pracując świątek piątek, bo konie nie znają kalendarza. To ściana wschodnia, więc pieniądze nie takie małe. Ale nie na tyle duże, żeby się zabijać. Nawet jeśli lubi się konie. A te kochają tu wszyscy.

Ładniejsze alejki

To nasze najlepsze konie – koniuszy oprowadza po terenie. Oglądamy janowskie perełki i ich stajnie. W każdej jest poidło dla lokatora, myjka, żeby zmyć pot po treningu, czysta ściółka. Można się tarzać razem z tymi pokazowymi arabami. Ta stadnina to kraina kontrastów. Wycacane klaczki i te zostawione na pastwę losu ogierki. Boksy jak pokoje w pięciogwiazdkowym hotelu i te przypominające meliny w najgorszej dzielnicy upadającego miasta. Jeśli fronton jest nawet wymalowany do białości, to tył budynku pożółkły i pełen zacieków. Walą się wiaty, pod którymi konie powinny spędzić lato. Walą się dachy starych stajni.
Każdy kąt dramatycznie woła o pieniądze. Ale aby inwestować, trzeba zarobić. Nie wiadomo, jak i czy w ogóle uda się tegoroczna aukcja. Ta w zeszłym roku była rekordowa: Za 1,4 mln euro sprzedano Pepitę – 10-letnią klacz z Janowa Podlaskiego. To najdroższy koń w historii polskich hodowli. Ale nie wiadomo, gdzie którego złotego włożyć. Na razie najpoważniejsza inwestycja, na którą zdecydowało się nowe szefostwo, to położenie światłowodu. Chodzi o internet. I o łączność telefoniczną poprzez sieć, aby osoby pracujące w stadninie miały ze sobą kontakt. Do niedawna w nocy pilnował terenu jeden stróż na rowerze. Teraz jest ich trzech. Będzie im łatwiej „monitorować”, bo kamera jest tylko jedna – przy głównej bramie. Instalacji przeciwpożarowej w zasadzie nie ma. Przeterminowane gaśnice przy stajniach, obok nich zwały siana. Były tu pożary, np. sterty siana w 2006 roku. I jeszcze płonąca stodoła (jak w tej piosence) w kwietniu 2012 r. Ugasili. Nic się nie stało. I nic nie zrobiono, żeby w przyszłości było bezpieczniej. Ludzie mieszkający w czworakach należących do stadniny (walące się poszycia pod wietrzejącym eternitem, syf, kiła i mogiła, ale i tak mają szczęście, że jest jakiś dach nad głową) mówią, że święty Florian czuwa nad ich Janowem. Ale nie upilnował do końca. Bo klacze padły. I teraz jeszcze tefałeny na nich dybią. Aż strach wychodzić z domu. Spode łba patrzą na każdą obcą osobę, jaka pojawia się w okolicy. – Wcześniej było tu spokojnie, ludzie ufali sobie. Teraz każdy się zastanawia, czy czasem faktycznie ktoś tych koni nie załatwił – mówi jeden z mieszkańców stadninowego osiedla. W powietrzu krąży ciężka paranoja. Z kimkolwiek rozmawiam, nawet jeśli jest to prosty robotnik stajenny, każdy sprawdza, czy nie nagrywam. Wywracam kieszenie, pokazuję powyłączane telefony, uspokajam. Czego się boicie? – zadaję pytanie. Wzrok w ziemię, kręcenie czubkiem buta... Mówią: nie wiemy, co się tu stanie. Może zostanie ta nowa ekipa, ale może wróci stara. A żyć trzeba. Kiedy ryzykuję i żądam deklaracji, która lepsza – słyszę, że Trela to był taki bardziej pan, ten nowy bardziej swojak do pogadania, który posłucha, co mu mówią. Ale będą pracowali z każdym. Bo co mają do gadania.

Trwa ładowanie wpisu

Jak muchy, a weterynarz na muchach się nie zna

„Od października w stadninie w Janowie Podlaskim padły trzy konie. Chodzi o cenne klacze Pianissima, Preria i Amra. Dwie ostatnie należały do stadniny koni Halsdon Arabians (Wielka Brytania), której właścicielką jest Shirley Watts, żona perkusisty Rolling Stones”. (http://www.tvn24.pl)
Nie ma lepszej reklamy niż znane nazwisko. Gdyby padły młode konie ze stajni Pożarowa (te z przerośniętymi kopytami), pies z podkulonym ogonem nie zainteresowałby się nimi. W tak dużym stadzie co roku do końskiego nieba idzie około 50 koni. Z czego 2 do 5 schodzi na skręt jelit. Tak nawiasem mówiąc – to wredna sprawa. Kolkę, która przeradza się w martwicę jelit, może spowodować kiepska pasza, brak ruchu, ale też cechy osobnicze układu trawiennego. Zwykle personel, przy pomocy weterynarza, radzi sobie z tą przypadłością. Ale jeśli dojdzie do stanu ostrego, konieczna jest interwencja chirurgiczna.
Znajomy weterynarz śmieje się, choć to gorzki śmiech. Dziesięć razy muszę go zapewniać, że nie zdradzę w tekście jego nazwiska. – Koniarze to małe środowisko, hodowcy arabów jeszcze mniejsze. Wszyscy są podzieleni, mają do ugrania swoje interesy. Ty mnie podrapiesz po plecach, ja podrapię ciebie – diagnozuje. Nie każdy wet jest godzien dotknąć janowskiego araba. A jeśli ten padnie, w oczekiwaniu na pomoc, to cóż – takie jest życie.

Wieczorne koniarzy rozmowy

Jest godzina 22, konie śpią, trzech facetów na rowerach objeżdża teren. W gabinecie prezesa Skomorowskiego narada, do której dopuszczono mnie i Kingę. Prócz nas uczestniczą w niej Mateusz Jaworski, wiceprezes, lat 27, jeden z najbardziej hejtowanych Polaków w sieci. Oraz Darek, na oko mężczyzna około czterdziestki, kolega Skomorowskiego i, jak sam mówi o sobie – doradca. Darek jest głównym rozprowadzającym. Nie denerwuje się, jest wyluzowany. Teraz ma spicz, mówi jasno, prosto, wyostrza pewne kwestie. Jego przesłanie jest takie: mamy nowe rozdanie, jest nowa ekipa. Janów (i dwie pozostałe stadniny arabów, czyli Michałów i Białka) to spółki Skarbu Państwa. Mieli podstawy, żeby sądzić, iż nie wszystko jest ok, postanowili zmienić zarządy. Jak w korporacji – żaden prezes nie myśli nawet, że spędzi na prezesowskim fotelu całe swoje życie. W normalnej firmie jest tak, że jeśli zmienia się kierownictwo, to firma funkcjonuje dalej. Ma plany rozwoju, ma średnią kadrę menedżerską, która popycha interes do przodu. Liczy się wynik, zysk dla właściciela, którym w tym przypadku jest Skarb Państwa. Ale w Janowie tak to nie działa. Jest awantura. – Czy wie pani, że my jesteśmy w Janowie na poziomie start-upu – pyta Darek i wlewa w siebie kolejną butelkę wody mineralnej. Start-upu?
Kilka faktów. Strona http://www.janow.arabians.pl/ nie jest własnością Janowa. Ten nie ma do niej żadnych praw. Strona jest dziełem małżeństwa z Pomorza, które prowadzi ją hobbistycznie. I nie zamierza sprzedać stadninie. Tak naprawdę to nic dziwnego, ci ludzie prowadzą ją od 18 lat, portal ma 2,5 mln wejść, jest dziś wart – to szacunki – 25 mln zł. Jest najbardziej wiarygodną bazą rozrodczą, jeśli chodzi o konie rasy arabskiej w Polsce. Jak to się stało, że działa poza spółkami Skarbu Państwa, których dotyczy? Pytam o to byłego prezesa Janowa, Marka Trelę. Odpowiada, że tak wyszło, po prostu zaszłość historyczna. Osiemnaście lat temu strony internetowe to w Polsce była terra incognita. A do stadniny przyjechali ludzie, którzy mieli wiedzę tudzież umiejętności. Zakochali się w janowskich koniach, postanowili zrobić stronę, i tak jakoś to trwało. – Wiele razy ich namawiałem, żeby podpisali umowę z Janowem, ale nie chcieli – opowiada Marek Trela.
Kolejny problem to aukcja, a konkretnie baza klientów: nazwiska, adresy, telefony. W normalnej firmie wszystko jest poukładane, bo nawet jeśli zmienia się szef, to dane tego typu są dostępne dla kolejnej ekipy. Umarł król, niech żyje król. W Janowie tak to nie działa. Ludzie, którzy przyszli na miejsce poprzedniego zarządu, mają puste ręce. Kiedy mi o tym opowiadają, nie wierzę. Dzwonię do Barbary Mazur, właścicielki firmy Polturf, która od 2001 r. miała umowę z Janowem na organizację aukcji koni arabskich. Pytam: Czy w pani rękach jest baza handlowa klientów aukcji? I czy jest pani skłonna podzielić się nią ze stadniną? Co o tym mówi umowa, którą pani zawarła? Moja rozmówczyni zastanawia się przez chwilę. Potem tłumaczy, że obie strony miały dostęp do danych klientów, którzy kupowali araby. A jeśli chodzi o innych, np. tych, którzy zamówili tylko katalogi, to sprawa jest bardziej skomplikowana. Mazur nie wie jeszcze, co zrobi. Zastanowi się. Poradzi prawnika. Jest jej przykro, czuje się wykolegowana. Mateusz Jaworski: Bez tej bazy klientów jesteśmy jak dzieci we mgle. Umowa pomiędzy Janowem a Polturfem nie zawiera punktu, który regulowałby przeniesienie bazy danych klienckich na stadninę.
Marek Trela: Są faktury, wystawiane na stadniny, z których można wywnioskować, kto kupował konie. Można wszystko odtworzyć.
Teraz odtwarzaniem bazy klientów janowskiej stadniny zajmą się ludzie z Targów Poznańskich. Będzie im trudno, bo same pieczątki i adresy mało znaczą. Marek Grzybowski rozkręcał od połowy lat 70. imprezę pt. aukcja koni arabskich w Janowie. Był wówczas pracownikiem państwowej firmy Animex. To było wielkie przedsiębiorstwo z wielką kasą. I z wielkim ssaniem na dewizy. Udało się zrobić dużą imprezę, bo Polska Ludowa zasysała dolary zostawiane przez kupujących konie zagraniczniaków i nie pytała o resztę. A potem to już jakoś tak zostało. Po transformacji w 1989 r. jeszcze przez jakiś czas Animex organizował aukcje w Janowie, ale kiedy sprzedaż koni spadła, polscy hodowcy zbuntowali się. I zażyczyli sobie, aby organizacją aukcji naszych arabów zajął się ktoś, kto ma o tym pojęcie. Wówczas na scenę wskoczyła spółka Marka Grzybowskiego, całkiem dobrze dawała sobie radę. – Dzisiejsza awantura o Janów i inne stada arabów nie jest pierwszą, za to najgłośniejszą – kwituje jeden z hodowców tych koni. Grzybowski był hołubiony, głaskany po głowie, wszyscy chcieli się z nim kumplować. Znał wszystkie najważniejsze persony w świecie arabów, na aukcjach żarło. A potem został spuszczony niczym balasek w klozecie. Dlaczego? – To był przełom lat 90. i 2000 – opowiada sam zainteresowany. W Polsce wszystko się prywatyzowało. I był pomysł, aby także stadniny oddać w prywatne ręce – opowiada. Strasznie się wkurzył, protestował, w festiwalowej gazecie wydawanej z okazji aukcji zamieścił artykuł, w którym napisał o „macoszym właścicielu”, który nie dba o konie. Skończyło się skandalem. I rozpisaniem konkursu na nowego organizatora aukcji arabów w Janowie. Wygrała go Barbara Mazur, przedsiębiorczyni prowadząca jednoosobową działalność gospodarczą. Jak się wydaje, o jej zwycięstwie zdecydowało zejście z marży na sprzedaż koni z 11 do 10 proc. Ale za chwilę umowa została updatowana i prowizja pani Mazur i Polturfu wyniosła 12 proc. Nigdy potem nie został ogłoszony kolejny konkurs na obsługę janowskich aukcji. Awantur w arabskim świecie było wiele – opowiada jeden z uczestników tego rynku. To niewielki świat, ale całkiem duże pieniądze, więc jest o co walczyć – śmieje się. Ale przyznaje, że ta ostatnia draka została najbardziej nagłośniona. I chodzi w niej nie tylko o kasę, ale także o to, jakie kto ma cojones.
Dziennik Gazeta Prawna

Janów senny, Janów czeka

To ładna, zadbana miejscowość. Widać w niej rękę gospodarza. Uliczki ciasne, ale zaasfaltowane, odnowione budynki publiczne, zero śmieci na chodnikach. To nie jest tak, że Janów żyje ze stadniny. Owszem, jest ważna, jest brandem, wizerunkowym szyldem, z którego władze lokalne chciałyby czerpać, ile się da. Ale jeśli chodzi o zatrudnienie, przegrywa choćby z Bakalandem. Samorządowcy mają ostatnio problem ze stadniną. Wizerunkowy, to oczywiste.
Idźmy jeszcze dalej.
Gdybym ja przejmowała taką spółkę jak Janów, zrobiłabym na dzień dobry audyt. Żeby nikt mi nie zarzucił, że coś kombinuję – rzucam w przestrzeń prezesowskiego gabinetu. Odpowiedzią jest trwająca kilkadziesiąt sekund cisza. Przerywa ją Darek. – Byliśmy debilami – przyznaje. I tłumaczy, że im (ktokolwiek się pod tym „im” kryje) wydawało się, że po prostu zmienią ekipę zarządzającą w spółce Skarbu Państwa, a ta będzie nadal funkcjonowała. Ale okazało się, że w grę wchodzi wrogie przejęcie. – Trzeba było wynająć najdroższą firmę audytorską, otoczyć stadninę ochroniarzami i nie wypuszczać nikogo, dopóki się nie zrobi porządku w papierach – ocenia. Ale teraz jest już po sprawie
Trzeba się jakoś ułożyć – to najpopularniejsza śpiewka na tym terenie. Podłoże na padoku schnie, ekipy strugające kopyta końskie zmierzają do celu. Ludzie w Janowie mówią, że tych koni w stadninie jest za wiele i słuszne były decyzje poprzedniej ekipy, żeby końskie podrostki, które nie rokują, wysyłać do Niemiec, na rzeź. I jeszcze, że te moje zachwyty nad ogierkami w Pożarowej to typowe zachowania miastowych pań, absolutnie bez sensu. Powinno być tak że stadnina dba o podstawowe stado klaczy, matek przyszłych czempionów. One są święte, nie do ruszenia. A reszta stada jest temu podporządkowana. Ludzie jeszcze szepczą o tym, że ten cały janowski interes był źle prowadzony. Bo weźmy takie klacze, które niby na dzierżawę tu stały. Oficjalna stawka 30 zł dziennie, za samą stajnię i strawę. Nieoficjalnie w pakiecie był trening, co powinno podrożyć opłatę do 80 zł za dzień. Ale w końskim świecie słowo jest droższe od pieniędzy. Pod warunkiem że się nie zdarzy jakiś przypał. Teraz się zdarzył. Jak z tymi padającymi końmi będącymi własnością dziewczyny Rolling Stonesa. Prezes Skomorowski pokazuje umowę z 16 października 2015 roku. To dzień, kiedy padła pierwsza klacz Shirley Watts. Umowa jest podpisana w Janowie, kiedy Trela, zgodnie z innymi dokumentami, przebywa we Włoszech. Dziewczyny Rolling Stonesa też w Polsce nie ma. – Nie pamiętam, kiedy ją podpisałem – tłumaczy dziś Marek Trela. Jak przekonuje, ważniejsze dla niego było to, że znana osoba postanowiła zostawić swoje konie w Janowie. Nie przywiązywał wagi do takich szczegółów, mógłby na przykład antydatować ten kontrakt. Nie zrobił tego, więc się go czepiają. A ze strony Shirley to była dobra wola, wielka szczodrość, że była uprzejma postawić w Janowie swoje klacze. Teraz czeka nas pewnie proces. Zgodnie z umową (to co, że podpisaną w dziwnych okolicznościach) źrebięta poczęte w Janowie powinny przejść na własność stadniny. Shirley Watts wywiozła źrebne klacze do siebie. Odgraża się, że wytoczy Polsce proces.
Janów i jego konie to marka, na którą pracowało kilka pokoleń. Od legendarnego szefa stadniny Andrzeja Krzyształowicza, który jako bardzo młody człowiek wyprowadził polskie araby najpierw spod sowieckiej okupacji, a potem spod dywanowych nalotów na Drezno. Trela został przez niego wybrany na następcę i zrobił dla janowskiej stadniny wiele. To genialny hodowca, znany w całym świecie, człowiek instytucja. To, na czym się potknął, można nazwać nieporozumieniem. Jeśli ktoś bardzo długo sprawuje jakąś funkcję, może zapomnieć, że nie jest właścicielem firmy, na czele której stoi. Firma, którą dowodzi, jest całym jego życiem. Pępkiem świata otaczających go ludzi. Córka Andrzeja Krzyształowicza prowadzi hotel przy stadninie janowskiej. To kolejne bolesne miejsce w tej układance. Stara substancja mieszkaniowa, w latach 70. nikt nie chciał nawet takiego hotelu robotniczego u siebie. Ale stadninie udało się go wcisnąć. Ona z mężem uwierzyli, że tutaj będzie ich życie, sprzedali mieszkanie w Warszawie, zainwestowali. To było 19 lat temu, od 8 jest sama. Mąż umarł. Każdą złotówkę pchała w ten hotel. Zrobiła łazienki, zainwestowała w dobre jedzenie, teraz czuje, że Janów przestał być jej domem. Ale jest już w wieku emerytalnym, więc się pożegna. Czemu tak wiele jest o hotelu? Bo bardzo polubiłam tę panią. Obsługa w obiekcie jest świetna, choć standard taki bardziej PRL-owski. Prezes Skomorowski wylicza, że ajentka za mało płaci. Niecałe 3 tys. zł za obiekt na czterdzieści miejsc. Ona przyznaje mu rację. Mówi, że stadnina na hotelu nie zarabia, choć gdyby miała lepszy obiekt, to by mogła. – I nie chodzi o to, że wszystkie pieniądze, które zarobię, pakuję w ten hotel – moja rozmówczyni ma mokre oczy. – Ale o to, że w lutym skończył się mój świat – dodaje.
To, co jest końcem świata dla mojej rozmówczyni, może być początkiem dla innych ludzi. Początkiem przeliczanym na konkretne pieniądze. Te piękne araby nie są takie piękne, kiedy stoją w stajni ubrudzone swoimi odchodami.
Każdy z tych koni jest piękny, każdy wart kilka milionów euro – uśmiecha się jeden z moich rozmówców. Tyle że dobrze jest sprzedać zwierzaka, co oznacza, że tym szejkom, którzy przyjeżdżają na aukcję, trzeba polać naszej polskiej gorzały, podbechtać ich i nakręcić. Koniom natrzeć ostrą papryką odbyt, aby podniosły ogony niczym chorągiewki. Tego się trzeba uczyć w działaniu. Tak umieć sprzedać front stajni, żeby nikomu nie przyszło nawet do głowy, aby sprawdzić, co się dzieje na zapleczu – drwi mój rozmówca.
Na razie sytuacja wygląda tak: tefałeny wciąż dybią na każdy ruch Skomorowskiego i jego ekipy. Padoki schną. Polscy hodowcy arabów zastanawiają się nad kolejnym ruchem. Jak mówi mi Krzysztof Poszepczyński, członek zarządu Polskiego Związku Hodowców Koni Arabskich, ta wojna donikąd nie prowadzi. Hodowcy są uzależnieni od państwowych stadnin, a stadniny od hodowców. To system naczyń połączonych. Teraz zastanawiają się, czy nie powołać całkiem nowej organizacji, która zrzeszyłaby w swoim gronie tylko hodowców tych pięknych koni. Bo w PZHKA rozsiadło się grono krzykaczy. Nie tyle hodowców, ile amatorów, miłośników, ludzi z boku. Którzy mogą sobie pozwolić na awantury, bo nigdy nie siedzieli nawet na koniu. – A hodowcy z zagranicy śmieją się z nas i zacierają ręce – diagnozuje Poszepczyński. Gdyż wypromowaliśmy markę pt. polskie araby, a teraz ją niszczymy. Sami. A ktoś na tym zarobi.