Ponad pół roku po rozpoczęciu pracy przez rząd Donalda Tuska warto już zadawać pytania o jego sukcesy i porażki. Czy udało się rozpocząć jakiekolwiek znaczące reformy? A jeśli nie, to czy jest na to szansa w najbliższej przyszłości? Czy Platforma zdoła spłacić ogromny kredyt zaufania, jakiego udzielili jej wyborcy w 2007 roku? Na te pytania odpowiada dziś na naszych łamach dwoje znakomitych polskich socjologów: Henryk Domański i Jadwiga Staniszkis. Zwłaszcza ten pierwszy nie kryje sceptycyzmu. Jego zdaniem rząd PO - PSL cały czas stosuje strategię odwlekania koniecznych i bolesnych reform. Wskazują na to dotychczasowe działania w służbie zdrowia czy systemie edukacji. Politycy rządzących partii nie są w stanie wykreować społecznego klimatu dla zasadniczych zmian. Zajmują się raczej pacyfikowaniem i wyciszaniem kolejnych kryzysów. W tym zakresie różnią się diametralnie od poprzedniej ekipy rządzącej i dlatego wciąż udaje im się zachować stosunkowo wysokie poparcie społeczne. Nie wróży to jednak dobrze na przyszłość. Doświadczenie pokazuje bowiem, że odwlekanie systemowych zmian kończy się ich całkowitym zaniechaniem. Rząd PO - PSL może więc przejść do historii jako kolejny gabinet zmarnowanych szans, który w zamian za iluzoryczne korzyści ze świętego spokoju i wysokiego poparcia w sondażach zrezygnował z jakże koniecznych modernizacyjnych wysiłków.

Reklama

p

Henryk Domański*

Osiągnięcia i zaniedbania PO

Według przeprowadzonego w ostatnich dniach maja sondażu poparcie dla Platformy Obywatelskiej po raz pierwszy uległo wyraźnemu zmniejszeniu - 41 procent reprezentantów dorosłej ludności oddałoby głos na PO, podczas gdy od chwili wygrania przez nią wyborów odsetki tego poparcia kształtowały się na poziomie 50 - 60 procent. Z punktu widzenia dynamiki układu sił politycznych może to być jakiś punkt przełomowy (chociaż wcale nie musi) - odnotujmy zatem, że w świetle tego samego badania poparcie dla PiS wzrosło o 5 procent, a równocześnie o 5 punktów procentowych zwiększył się odsetek pozytywnych ocen prezydenta RP. Konieczna jest w tym miejscu uwaga o swoistości polskiego kontekstu. W normalnie funkcjonującej demokracji rządząca partia nie musi dowodzić swojej wiarygodności niemal na drugi dzień po wygraniu wyborów. Jeżeli na przykład w najbliższych wyborach w Wielkiej Brytanii Partia Konserwatywna pokonałaby laburzystów z taką przewagą, z jaką Platforma wygrała w 2007 roku z PiS, to nikt poważny nie domagałby się od niej od razu realizacji obietnic wyborczych. Ale demokracja w Polsce dopiero się kształtuje i standardem jest dokonywanie bilansu zaniedbań i błędów rządu od samego początku. Pewnym usprawiedliwieniem dla tego konfrontacyjnego stylu rozliczania klasy rządzącej jest konieczność przeprowadzenia szybkich reform w wielu dziedzinach. Jesteśmy społeczeństwem na dorobku pod względem poziomu stopy życiowej, stanu finansów publicznych, ochrony zdrowia, dróg i skuteczności systemu prawnego. Wydaje się jednak, że to nie brak czasu, lecz kultura polityczna niedojrzałej demokracji powoduje, że do dobrego tonu należy niedawanie zwycięzcom odetchnąć. W Polsce obowiązuje styl nieustępliwego komornika depczącego władzy po piętach i ten konfrontacyjny nawyk udziela się opinii publicznej.

Reklama

Gdyby nie to PO nie musiałaby bać się utraty poparcia, bowiem na jej korzyść przemawiają te same elementy, które przyniosły jej wyraźne zwycięstwo wyborcze. Pierwszym z nich jest ocieplenie wizerunku klasy rządzącej. Na ogół nie lubimy żyć w nieustannym napięciu i rząd Donalda Tuska spełnia pod tym względem oczekiwania większości - dał ludziom odpocząć od atmosfery niekończących się podejrzeń, konfliktów i demaskowania układów (gdy z dnia na dzień dotychczasowy sojusznik okazywał się wrogiem). Do samego premiera pasuje metafora przyjaznego i przewidywalnego ojca, który zastąpił surowego ojca z mieczem ognistym, jakim dla niektórych był Jarosław Kaczyński. Ideałem sprawowania władzy w wydaniu PO byłoby odgrywanie roli stróża nocnego, którego na co dzień nie widać. Jest to formuła klasycznego rządu liberalnego, który nie wtrąca się w życie obywateli, w zamian za co obywatele nie wtrącają się w poczynania klasy rządzącej. Tak przy okazji - PO powinna mieć się na baczności, by nie powtórzyć błędu Unii Demokratycznej z wczesnych lat 90.; wielu bowiem (zwłaszcza starszych) liderów PO zachowało w sobie coś z wyniosłej postawy UD będącej połączeniem eksperckiej wyższości i inteligenckiego misjonarstwa.

Drugim elementem przemawiającym na korzyść PO jest utrzymywanie się w społeczeństwie polskim silnego zapotrzebowania na rząd, któremu można zaufać - czego przełomowym świadectwem były ubiegłoroczne wybory i stosunkowo wysoka frekwencja. Po kilkunastu latach rozczarowania demokracją i złych doświadczeniach z poprzednimi rządami ujawniła się potrzeba wiary, że władza, która jest teraz, to władza rozumna. Bezprecedensowo wysokie - jak na polskie warunki - notowania koalicji PO - PSL oraz pozytywne oceny premiera i kierunku dokonujących się zmian sugerują, że Polacy zachowują się jak człowiek, który chce wierzyć, że dokonał słusznego wyboru i - aby się w tym przekonaniu nie zachwiać - odrzuca niewygodne fakty, nie dopuszczając do siebie myśli, że może tak nie być. Rządowi Donalda Tuska udało się trafić na niezwykle (dla siebie) korzystną sytuację zbiorowego zapotrzebowania na zaufanie do władzy, czego wyrazem jest to, że żaden z głośnych strajków (pielęgniarki, straż graniczna, górnicy), które za rządów poprzedniej koalicji zostałyby natychmiast zinterpretowane jako niepowodzenie i wynik nieudolności, nie spowodował obniżenia wskaźników poparcia dla obecnej ekipy rządzącej.

Reklama

Trzecim elementem pozytywnego bilansu jest nie najgorsza koniunktura społeczno-gospodarcza, a w szczególności malejące bezrobocie, które pozostaje od kilkunastu lat najważniejszym problemem stawianym do rozwiązania rządom w Polsce przez opinię publiczną. Oczywiście, korzystny dla każdej ekipy rządzącej wzrost stopy życiowej dokonuje się mocą immanentnych tendencji pozostających poza kontrolą PO, jednak właśnie w umiejętności wykorzystania wszystkich atutów wzmacniających zaufanie społeczeństwa do władzy dają o sobie znać cechy dobrego rządzenia. Jeżeli klasa rządząca nie popełni zasadniczego, kompromitującego ją błędu, wystarczy po prostu, że jest i nie wywołuje konfliktów, a nikt, komu zależy na stabilizacji, nie będzie jej kontestował.

Czy rzeczywiście nie będzie? Trudno byłoby wskazać (obiektywnie rzecz biorąc) jakiś kardynalny błąd dyskwalifikujący PO, ale przecież definiowanie błędów klasy rządzącej należy do opozycji, mediów i opinii publicznej. Najwcześniejszym mankamentem PO zaskoczonej swym nagłym zwycięstwem był brak jasno zarysowanego programu. Tak zwany strategiczny plan rządu przygotowano dopiero po pięciu miesiącach od wygranych wyborów (chodzi o szczegółowe rozpisanie działań w perspektywie "300 - 1500 - 3000 dni" przedstawione przez premiera w marcu br.), ale ten brak przygotowania można było jeszcze nadrobić. Upłynęły jednak kolejne miesiące, w trakcie których nie pojawiły się oznaki wzmożenia skutecznych działań ekipy rządzącej. Nie widać konsekwencji w reformowaniu opieki zdrowotnej, organizacji i finansowania nauki, ustawodawstwa pracy ani systemu prawnego. Z drugiej strony poczynaniom PO można zarzucić brak woli do radykalnych zmian, co w szczególności dotyczy reformowania finansów publicznych. Na jałowym biegu pozostają newralgiczne sprawy budowy autostrad i organizacji Euro 2012 - mimo że wiadomo, czym grozi niedotrzymanie terminów z punktu widzenia prestiżu Polski w świecie. Reprezentatywnym przykładem logiki zaniechań była nieudana próba wprowadzenia elastycznej polityki kadrowej w przedsiębiorstwach - rząd zapowiedział zmiany w kodeksie pracy dające większe uprawnienia pracodawcom w zakresie zwalniania pracowników, po czym szybko je odwołał po oprotestowaniu projektu ustawy przez związki zawodowe.

Trzeba przyznać, że Platforma Obywatelska napotyka obiektywną przeszkodę w przeprowadzaniu radykalnych, ale potrzebnych zmian, którą jest konieczność liczenia się z interesami PSL. Różnice programowe, głównie w kwestii podatku liniowego, likwidacji KRUS i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych dotyczą spraw fundamentalnych, ponieważ wynikają ze sprzeczności interesów między elektoratami obu partii. Stąd osiągnięcie jakiegoś trwałego kompromisu wydaje się mało realne. Interesujące jest to, że mimo tych obiektywnych sprzeczności strategia stosowana przez kierownictwo obu ugrupowań polega na podtrzymywaniu wizji harmonijnej współpracy. PSL zadeklarowało nawet swoje poparcie dla zachowania podatku akcyzowego od paliw, co - zwłaszcza w okresie letnim - jest ryzykownym manewrem, gdyż ceny paliwa zwiększają obciążenie rolniczych budżetów.

Od początku istnienia tej koalicji słyszy się uspokajające zapewnienia, że możliwe jest prowadzenie spójnej polityki w zakresie realizacji celów wyborczych. Z jednej strony to dobrze, bo tak być powinno, ale z drugiej jest w tym element zwodzenia opinii publicznej. Niewątpliwie PSL w jakimś stopniu utrudnia reformatorskie poczynania PO, chociaż nie wiadomo, na ile znacząca jest to blokada. W systemie demokracji parlamentarnej z obecnością niewygodnego koalicjanta należy się jednak liczyć i wiadomo, że jest to jeden z warunków brzegowych ograniczających swobodę działania rządu. Informowanie o tych utrudnieniach opinii publicznej należy taktować jako kanon socjotechniki skutecznego rządzenia, ponieważ jest to dobry argument na usprawiedliwienie niedotrzymywania obietnic wyborczych. Można by nawet założyć, że zręczność PO w neutralizowaniu niewygodnego partnera mogłaby się spotkać z ogólnym zrozumieniem i stanowiłaby raczej tytuł do chwały. Najwidoczniej jednak kierownictwo Platformy wychodzi z odmiennego założenia, że bardziej opłaca się te sprzeczności maskować. Świadczy to o braku realizmu i na dłuższą metę może się okazać błędem. Polityka ukrywania konfliktów nie bierze pod uwagę, że i tak kiedyś się one ujawnią, prowadząc do utraty wiarygodności przez PO.

Ważniejszym powodem braku konsekwencji i woli wprowadzania zmian systemowych jest dążenie do unikania napięć społecznych. Powiedzmy, że akurat w tym punkcie taktyka PO nie różni się od poczynań większości poprzednich rządów - z wyjątkiem pierwszych gabinetów solidarnościowych, którym udało się przeprowadzić niepopularne reformy wprowadzające polską gospodarkę na rynkowe tory. Uwaga historyczna: epoka kierowania się interesem publicznym w realizacji zmian systemowych zakończyła się z chwilą przejęcia steru rządów przez koalicję SLD - PSL po zwycięskich wyborach w 1993 roku. Wracając do teraźniejszości, należy podkreślić, że polityka wprowadzania zmian spotykających się z instynktownym sprzeciwem społecznym (takich jak prywatyzacja służby zdrowia czy likwidacja Karty nauczyciela i innych przywilejów branżowych) wymaga zastosowania odpowiedniej kampanii informacyjnej, poprzedzenia ich konsultacjami itd. Dobry profesjonalny polityk potrafi uchwycić (albo jeszcze lepiej - wykreować) optymalny stan nastrojów społecznych wyrażający się w przekonaniu, że zmiany są w sumie korzystne i że nie może być od nich odwrotu.

Wypada stwierdzić, że politykom PO takiego profesjonalizmu brakuje. Wybierają oni bardziej kosztowną technikę rozpoznawania możliwości działania metodą prób i błędów. Nic lepiej nie dowodzi słabości klasy rządzącej niż wycofywanie się z zapowiadanych zmian przy pierwszych oznakach oporu. Tak właśnie robi PO, mimo że, dysponując większością parlamentarną i bezprecedensowym poparciem społecznym, mogłaby dokonać rzeczywistego przełomu. Zamiast rozwiązywać ważne problemy, koncentruje się na łatwej, bo nienapotykającej masowego sprzeciwu, likwidacji abonamentu w pakiecie ustaw medialnych, zaś walkę z korupcją sprowadza do ścigania pseudoafer komunikowanych opinii publicznej przez panią pełnomocnik reprezentującą połączenie stylu bazarowych połajanek i śmiertelnej powagi. Strusia strategia odkładania reform na potem opiera się na przyjmowaniu wątpliwego założenia, że cięcia budżetowe, prywatyzacja opieki zdrowotnej i inne niepopularne działania doprowadzą do spadku notowań rządu i wycofania poparcia. Tak jednak wcale być nie musi w sytuacji, gdy większość z tych, którzy głosowali na PO, prawdopodobnie akceptowała jej program, a społeczeństwo jako całość chciałoby mieć w końcu silny rząd, nawet jeżeli się z jego posunięciami nie zgadza.

Być może liderzy PO wzięliby na siebie trudne zadanie modernizacji systemu społeczno-gospodarczego, narażając się nawet na ryzyko częściowej utraty poparcia, gdyby nie perspektywa wyborów prezydenckich, których zwycięzcą ma być Donald Tusk albo jakiś inny reprezentant tej opcji. Wzgląd na zapewnienie sobie głosów w walce o fotel prezydencki i perspektywa kolejnych wyborów parlamentarnych powodują, że w polityce Platformy dominuje silny komponent strategii na przeczekanie. To kolejna przyczyna kunktatorskiej postawy PO, która jej jednak nie usprawiedliwia. Wysuwany jest wprawdzie argument, że w obecnym stanie trudnej kohabitacji, gdy Lech Kaczyński torpeduje reformatorskie poczynania PO, dopiero po odniesieniu podwójnego zwycięstwa będzie ona sobie mogła pozwolić na skuteczne działanie, ale złe doświadczenia z przeszłości dowodzą, że praktyka odkładania reform prowadzi do ich zaniechania w ogóle. Każe to bardzo umiarkowanie oceniać dotychczasowe poczynania PO, która po kilku miesiącach rządzenia okazała się nie mniej małostkowa w przedkładaniu egoistycznych interesów własnego ugrupowania ponad rację stanu niż poprzednie ekipy.

Tym, czego potrzeba społeczeństwu polskiemu, jest zmiana mentalności w kierunku większej dyscypliny, odpowiedzialności wobec własnego państwa i prawa oraz otwarcia na świat. Rządy PO nie zmieniły ani mentalności, ani struktury społecznej w żadnym z istotnych aspektów. Wyniki dotychczasowych badań dowodzą, że lokujemy się na dole europejskiego rankingu pod względem zaufania w codziennych relacjach, legitymizacji klasy politycznej, rozwoju obywatelskości mierzonej aktywnością w organizacjach pozarządowych oraz odsetka populacji uczestniczącej w wyborach. Oczywiście postawy te są z natury bardzo stabilne i w ciągu kilku miesięcy koalicja PO - PSL niewiele mogła w tym zakresie poprawić. Być może pozytywnym wyjątkiem są mechanizmy kreujące zaufanie społeczne - wyniki międzykrajowych analiz porównawczych wskazują na występowanie uniwersalnej prawidłowości, zgodnie z którą deficyt zaufania między ludźmi jest tym większy, im mniejsze zaufanie do władzy. Opierając się na wysokich notowaniach premiera i rządu z ostatniego pół roku można by wnioskować, że oznaki wzrostu zaufania do klasy rządzącej znajdą odzwierciedlenie w postaci większego zaufania na poziomie codziennych relacji. Czy rzeczywiście znalazły - tego jeszcze nie wiemy. Nie można wykluczyć pesymistycznego scenariusza, że - wzorem poprzednich rządów - PO zawiedzie oczekiwania wyborców i pod względem poziomu zaufania w ciągu najbliższych lat będziemy nadal sytuować się na poziomie Bułgarii, Rumunii i Grecji.

W programie PO szczególnie eksponowanymi elementami sanacji stosunków społecznych miały być zmniejszenie nierówności, zapewnienie równości szans i likwidacja ubóstwa. Atrakcyjnie brzmiąca zapowiedź osłabienia nierówności w dostępie do wykształcenia jest nierealistyczna, co warto podkreślić w kontekście pojawiającego się od lat stałego repertuaru haseł wyborczych. Należy wziąć pod uwagę, że interwencjonizm państwowy na rzecz zwiększenia równych szans przyniósł rezultaty w krajach totalitarnych, takich jak ZSRR i Chiny, jednak w dłuższej perspektywie czasowej hierarchia społeczna wróciła tam do normy. Wśród krajów demokratycznych nierówności edukacyjne udało się zmniejszyć w Szwecji i... nigdzie indziej, ponieważ o dostępie do wykształcenia i dziedziczeniu pozycji rodziców decyduje logika stratyfikacji społecznej, a nie poczynania ministrów. Nie krytykuję PO za niedotrzymanie obietnic wyborczych. Nie zrealizowała ich, ale w podobnej sytuacji byłoby również PiS, gdyby wygrało wybory. Politycy muszą coś obiecywać wyborcom, a na ogół nie kierują się wiedzą o prawidłowościach społecznych.

Zróbmy na marginesie uwagę, że hasło eliminacji kontrastów społecznych jest ideologią lewicy pozostającą w logicznej (chociaż nie politycznej) sprzeczności z liberalno-prawicową orientacją PO w kwestiach dotyczących ograniczenia interwencjonizmu państwowego, wprowadzenia podatku liniowego i zwiększenia swobody rynkowej. Egalitaryzm zawsze był cechą lewicy i trudno zakładać, że liderzy PO nie są tych analogii świadomi. Wracając do społecznej rzeczywistości należy wyraźnie podkreślić fakt utrzymywania się rozpiętości warunków materialno-bytowych i procesów krystalizacji hierarchii społecznej. Odzwierciedleniem tych zjawisk jest nieprzerwany (od lat 90.) wzrost korelacji dochodów z poziomem wykształcenia i pozycją zawodową jednostek. Wskazuje to na kumulowanie się różnych wymiarów bogactwa i biedy, czego przejawami są materialny awans inteligencji i kadr kierowniczych najwyższego szczebla oraz wzrost merytokracji, czyli wynagradzania za osobiste zasługi obejmujące wykształcenie, zdolności, talent, kwalifikacje zawodowe i inne nakłady.

Merytokrację można uznać za zjawisko pozytywne, ponieważ sprzyja ona efektywności ekonomicznej i potocznie rozumianej sprawiedliwości w wynagradzaniu za pracę. W społeczeństwach rynkowych merytokracja jest również strukturalnym podłożem kształtowania się klasy średniej będącej głównym kołem napędowym wzrostu zamożności, rozwoju demokracji i nowoczesności utożsamianej z liberalizmem obyczajowym, skłonnością do polegania na sobie oraz tolerancją wobec imigrantów i wszelkich innych mniejszości. Powolny wzrost polskiej klasy średniej rekrutującej się głównie ze środowiska nowej inteligencji dokonuje się bez większego udziału PO. Z drugiej strony żadna inna partia nie kwalifikuje się lepiej do roli potencjalnego rzecznika interesów tej klasy - jest bowiem politycznym symbolem indywidualizmu, etosu przedsiębiorczości i gospodarki wolnorynkowej. Przyszła klasa średnia (prawdziwej jeszcze nie mamy) zyskuje ideologiczne wsparcie ze strony liberalnego nurtu podzielonej światopoglądowo PO, którego wyrazicielami są między innymi Jan Krzysztof Bielecki i Janusz Lewandowski - by wymienić tylko najbardziej znane nazwiska. To samo odnosi się do deklarowanego przez kierownictwo PO systemu wartości i orientacji życiowych, takich jak racjonalizm, modernizacja i otwarcie na Zachód. Postawa prospektywna i pragmatyczne podejście czynią z tego ugrupowania partię raczej przyszłej klasy średniej niż tradycyjnej inteligencji, chociaż (podobnie jak w wielu innych aspektach) Platforma pozostawia i te sprawy własnemu biegowi. Rząd Donalda Tuska nie jest złym rządem, ale nie wydaje się też rządem zdolnym do przeprowadzenia systemowych zmian w Polsce. W porównaniu z poprzednimi gabinetami nie radzi sobie gorzej z łagodzeniem napięć społecznych i rozwiązywaniem bieżących problemów, ale z drugiej strony nie potrafi podjąć systematycznego wysiłku koniecznej przebudowy systemu ekonomicznego i struktur społecznych. Nie ma w sobie determinacji PiS, nie kieruje się również żadną ideologią - odpowiednikiem religii na scenie politycznej - dającą ludziom wiarę, która mobilizuje i wyzwala entuzjazm. PO jest nijaka (choć poprawna) i z tego względu nie wróżyłbym jej długotrwałego sukcesu.

Henryk Domański

p

*Henryk Domański, ur. 1952, socjolog, obecnie dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Zajmuje się głównie problemami stratyfikacji społecznej - kwestiami nierówności, położenia grup społecznych i zmian w ich obrębie. Opublikował kilkadziesiąt książek, m.in.: "Społeczeństwa klasy średniej" (1994), "Hierarchie i bariery społeczne w latach 90." (2000), "Polska klasa średnia" (2002), "O ruchliwości społecznej w Polsce" (2004). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 196 z 5 stycznia br. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "Platforma Obywatelska i kompromis z Kościołem".