Podzieliła się na dwa wrogie sobie obozy ufundowane na prostych lękach i personalnych lojalnościach. Zrywano stare przyjaźnie, niszczono wspólne instytucje, oskarżano się prewencyjnie o jeszcze niepopełnione zbrodnie. W dodatku rozpoczęta w 1990 roku od konfliktu pomiędzy Wałęsą a częścią jego inteligenckich doradców wojna na górze właściwie nigdy się nie skończyła. Stała się wzorcem inteligenckich sporów i zaangażowań. Kompletnie patologicznym. Ostatnio syndrom wojny na górze powrócił, i to po obu stronach, przed wyborami 2005 roku, kiedy w imię projektu IV RP rozliczano III. Kolejny nawrót obserwowaliśmy w okresie rządów PiS. Wygląda na to, że jeśli nie zrozumiemy motywów i patologii wojny na górze, będziemy zmuszeni wiecznie ją powtarzać.

Reklama

Pierwszym rozmówcą, którego prosimy o rekonstrukcję specyficznej atmosfery panującej w początkach lat 90., jest Roman Graczyk. Jako jeden z czołowych publicystów "Tygodnika Powszechnego", a później "Gazety Wyborczej" formułował wówczas ważne tezy jednej ze stron konfliktu. Dzisiaj tłumaczy, dlaczego uważa swoje ówczesne lęki za przesadzone. I dlaczego logikę wojny na górze definitywnie porzucił.

p

Cezary Michalski: Dlaczego w ogóle wchodziło się w wojnę na górze? Dlaczego pan w nią wszedł i to jako młody solidarnościowy katolik, publicysta "Tygodnika Powszechnego", akurat po stronie "Gazety Wyborczej" i Tadeusza Mazowieckiego, kiedy wielu innych młodych solidarnościowych katolików wchodziło w wojnę na górze przeciwko "Gazecie Wyborczej" i Tadeuszowi Mazowieckiemu po stronie Wałęsy? I co prowokowało do tak silnego emocjonalnego zaangażowania, szczególnie po latach 80., kiedy wśród solidarnościowej inteligencji panowało złudne wrażenie jedności przeciw wspólnemu wrogowi?
Roman Graczyk*: W ten konflikt wchodziło się z wielu powodów. Pierwszym z nich było bardzo silne przekonanie, że rząd Mazowieckiego jest gigantyczną szansą. Trochę kruchą, bo okoliczności nie wskazywały jeszcze wystarczająco jasno, czy międzynarodowa koniunktura dla Polski jest na pewno bardzo dobra. Mnie się wydawało, że wielkim imperatywem dla wszystkich polskich patriotów jest trwać przy tym rządzie i nie przeszkadzać. Domaganie się tak zwanego przyspieszenia miało oczywiście swoje racje - choćby postulat zbudowania normalnej, wielopartyjnej sceny politycznej. Ale ja sądziłem, że postulat przyspieszenia jest błędny. Jeszcze nie teraz, nie tak szybko. Uważałem, że istnieje potrzeba okresu ochronnego dla naszego rządu. Nigdy nie chodziło nam o to, żeby w Polsce zamrozić na zawsze ten swego rodzaju układ jednopartyjny, ale na pewno uważaliśmy, że powinien on jeszcze potrwać około dwóch lat. Łącznie z zachowaniem pozycji strony postkomunistycznej. Początkowo przy Okrągłym Stole mówiło się o czterech latach, ale było jasne, że to będzie nie do spełnienia. Chodziło o to, żeby dać Mazowieckiemu jeszcze trochę czasu. To był pierwszy motyw. Drugi - choć wtedy nie postrzegałem go jako czegoś wstydliwego (dzisiaj tak) - to był motyw lojalności. To był przecież "nasz" premier…

Reklama

Lojalności wobec celów całego obozu solidarnościowego czy też pewnego środowiska inteligenckiego przeciwstawiającego się tak zwanym populistom czy ciemnogrodowi?
To była naszość coraz bardziej w sensie środowiskowym. To był "nasz" rząd, co potem przełożyło się także na "naszą" Unię Demokratyczną. Pamiętam nawet, kiedy się to u mnie zaczęło. Pamiętam rozmowę z pewnym byłym korowcem na temat ambicji prezydenckich Lecha Wałęsy na przełomie stycznia i lutego 1990 roku. Ten rząd był jeszcze wówczas dosyć krzepki, ale jeśli ktoś był bliżej władzy, mógł już dostrzec nadchodzący konflikt. Miałem wówczas obawy podobne do tych, jakie mieli wszyscy moi mentorzy. Uważaliśmy, że gdy Wałęsa zostanie prezydentem, wszystko się zawali i że nie można na to pozwolić. Dzisiaj myślę, że to był błąd. Nadal uważam, że rząd Mazowieckiego, przy wszystkich zaniechaniach, jakie popełnił, był dla Polski ogromną szansą i trzeba było dać mu porządzić dłużej. Ale z drugiej strony uważam, że błędem było również wdawanie się w wojnę na górze. Trzeba było dogadać się z Wałęsą, oddać mu prezydenturę bez walki.

Ale wówczas baliście się, że Wałęsa obali demokrację, wprowadzi ustrój autorytarny, cofnie kraj z drogi reform... Czy te obawy były uzasadnione?
To była kompletna bzdura. Miałem na pewno jakiś udział w stworzeniu tej atmosfery, choć z pewnością nie posuwałem się w swoich przepowiedniach tak daleko jak Adam Michnik. Nic nie wskazywało na to, że Wałęsa zniszczy demokrację w Polsce i ex post możemy powiedzieć, że nic takiego nie nastąpiło. Jednak tak zwany standard współżycia w państwie demokratycznym bardzo obniżył się za prezydentury Wałęsy. Ci, którzy byli za przyspieszeniem, również nie osiągnęli swoich celów. Skończyło się kompletną klapą, ale to już nie mój problem. To bardziej problem Kaczyńskich, którzy z kolei na Wałęsę bardzo silnie wtedy postawili.

Jarosław Kaczyński nie mógł - ze względu na uczestnictwo swoje i brata - negować wartości Okrągłego Stołu, nawet jeśli później część ludzi PC, a teraz PiS, zaczęła z rozpędu uważać Okrągły Stół za zdradę. Jednak Kaczyński argumentował, że Okrągły Stół był uzasadniony, kiedy istniał ZSRR i blok wschodni. Rok później wszystko zaczęło się zmieniać, a postkomuniści zamiast być od władzy odsuwani, stawali się coraz bardziej przydatni w rozgrywce między dwiema frakcjami obozu solidarnościowego. Jak ta zmiana kontekstu geopolitycznego będąca najmocniejszym argumentem zwolenników przyspieszenia wpływała na pana poglądy?
Wtedy nie przyjmowałem do wiadomości tych argumentów. Dziś sądzę, że o ile istniały dobre racje do powstrzymywania się od pewnych kroków w Polsce w momencie, gdy funkcjonował jeszcze ZSRR, to po jego rozpadzie wiele się zmieniło. Uważam, że "przyspieszacze" mieli w tym punkcie rację. Mazowiecki nie powinien był fiksować się na utrzymaniu okrągłostołowego status quo. On mówił, że oprócz argumentu z dziedziny Realpolitik obowiązują nas jeszcze zasady politycznego savoir-vivre’u. Skoro oni oddali władzę dobrowolnie, to my musimy pozwolić im teraz żyć, i to nie tylko w sensie, że nie ganiamy ich po sądach, ale dajemy im również kawałek miejsca w życiu politycznym i konserwujemy to, co wyszło z Okrągłego Stołu.

Reklama

Bez świadomości, że to był jednak duży kawałek. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę cały pakiet polityczno-własnościowy…
Do mnie to wówczas nie przemawiało. Gdy czytałem teksty Jarosława Kaczyńskiego, że komuniści przejęli banki itd., że to będzie miało konsekwencje dla ich pozycji w nowym państwie, wydawało mi się to wszystko jakimś oszołomstwem. Teraz przyznaję, że miał rację. Był dużo bardziej przenikliwy niż cała chmara zwolenników Mazowieckiego.

Chciałbym przebiec przez listę lęków, które poróżniły strony jeszcze do dzisiaj nazywane w Polsce - trochę bez sensu - lewicą i prawicą postsolidarnościową. Zacznijmy od lęku lewicy przed tym, że prawica będzie wieszać komunistów. Nawet dzisiejsze "Wieszanie" Rymkiewicza to trochę szyderstwo, pastisz i zemsta za tamtą histerię. Z kolei prawica uważała, że chronienie komunistów przez lewicę doprowadzi do tego, że oni powrócą do władzy i zaczną restaurować PRL. Co z perspektywy minionych 20 lat było w tych lękach ziarnem prawdy, a co przesadą?
Przesadny był lęk przed tym, że jak się zacznie rozliczać, to skończy się szubienicami. Nie widzę powodów, by tak się mogło rzeczywiście stać. Już wtedy, na początku lat 90., instytucje państwa prawa budowały się i działały sprawnie. Polacy nie wyglądali na spragnionych krwi. Lęk przed ciemnogrodem, który uzasadniał tezę o wieszaniu i działania prewencyjne mające temu przeciwdziałać, u swych korzeni miał obsesję Adama Michnika dotyczącą tego, że jeśli temu ciemnemu, katolickiemu narodowi troszkę się popuści, to skończy się strasznymi rzeczami. Wtórowali mu ludzie starszej daty, jak na przykład Miłosz, który w II RP poznał inną prawicę, oenrowską, i na tym opierał swoje lęki, uważając, że każda polska prawica będzie taka sama. Lęk przeciwny, dotyczący powrotu do władzy komunistów i restauracji PRL, także opierał się na przesadzie, histerii. W wersji soft to się nawet zdarzyło - ludzie PZPR rządzili przecież Polską po 1989 roku. Ostatecznie sądzę jednak, że to nie było takie wielkie nieszczęście. Instytucje demokratyczne testuje się wtedy, gdy do władzy dochodzi partia rzeczywiście opozycyjna. Kiedy władzę tracą ojcowie założyciele demokratycznych instytucji, a mimo to te instytucje dalej działają. Stefan Niesiołowski mówił wówczas o recydywie komunizmu. Ja w to nie wierzyłem. Także dzisiaj dostrzegam pożytki z nawrócenia się komunistów na demokrację.

Kolejna sprawa to z jednej strony lęk przed lustracją jako absolutnym chaosem, piekłem, niszczeniem ludzi za pomocą "esbeckich fałszywek". A z drugiej strony lęk przed wszechwładzą esbeckich układów, które będą miały realne wpływy w państwie, gospodarce, Kościele...
Lęk przed lustracją był moim udziałem. Udzielił mi się ten strach, który objawił się 4 czerwca 1992 roku. Nadal uważam, że Macierewicz jest szalony i to, co zrobił, zrobił po amatorsku. Jednak dałem się nabrać na to, że tylko taka lustracja jest w Polsce możliwa, że tutaj nie może powstać żadna rozsądna instytucja, żaden mechanizm pozwalający poznać prawdę o przeszłości. A skoro tak, to nie powinniśmy sobie zawracać lustracją głowy, bo to jest wyłącznie polityczna maczuga.

Minęło 20 lat. Jakie są z tej perspektywy wady i zalety realnej polskiej lustracji?
Od dwóch lat pracuję w krakowskim oddziale IPN. I właśnie dlatego, że poznałem te archiwa, sam zacząłem je badać, uważam dzisiaj, że 95 procent antylustracyjnej argumentacji "Gazety Wyborczej" nie ma racji bytu. Tego nie wiedziałem wówczas, ale dziś mogę to powiedzieć. Większość lęków Michnika, jakoby nic nie dało się sprawdzić na pewno i wszystko dało się spreparować, jest bzdurą. Dostęp do akt znanych i ważnych osób publicznych powinien być szeroki.

Ale wydarzyły się też rzeczy nieprzyjemne. Lustracja jest rozgrywana politycznie czy środowiskowo. Byliśmy świadkami sporu o Wałęsę, w którym obu stronom trudno utrzymać miarę.
Prawdziwe życie nie jest proste, ale ja mam w tej sprawie dość jasny pogląd. Wałęsa jest i zawsze będzie wielkim przywódcą polskiego narodu przez to, że po prostu był na tym płocie. Poza tym po internowaniu wykazał charakter i nie poszedł na żaden kompromis, który rozwaliłby "Solidarność". Te jego zasługi zostaną na zawsze. Jego biografii nie trzeba redukować do "Bolka" ani czyścić do poziomu nieskalanego bohatera. Ta biografia jest możliwa do opowiedzenia z wszelkimi jej elementami. I z tego punktu widzenia niezapraszanie Wałęsy przez prezydenta na galę 11 listopada to zwyczajny skandal wynikający z pamiętliwości Kaczyńskich. Jednak dowody zgromadzone przez Cenckiewicza i Gontarczyka są bardzo mocne. Ja nie widziałem papierów, które oni opisują, ale wszystko wskazuje na to, że nie mówimy tu o krótkim epizodzie. Wałęsa został w pewnym momencie złamany, donosił na kolegów i brał za to pieniądze. Stopniowo to ograniczał, a w końcu, żyjąc w PRL, zerwał współpracę z SB. I to jest wielka zasługa, bo wcale nie było to wtedy łatwe. Ludzie na pomnikach też mają w swoich biografiach mniej chlubne momenty. Zredukowanie Wałęsy do "Bolka" jest skandaliczne i absurdalne. Jednak druga strona tego sporu także przesadza. Oni temu człowiekowi, który jest jednak dość prosty i ograniczony, robią krzywdę. Wałęsa w wieloodcinkowym portrecie prezentowanym przez "Gazetę Wyborczą" wyrasta na nieprawdopodobnego, nieskalanego herosa. Kiedy wysuwa się jego kandydaturę do tak zwanej grupy refleksyjnej kierowanej przez Felipe Gonzáleza, to robi mu się w ten sposób krzywdę, bo on i tak ma problem ze swoim ego.

A lęk drugiej strony? Przekonanie, że dawni oficerowie prowadzący i ich agenci wciąż rządzą tym krajem?
Argument, że te sprawy trzeba wyjaśnić, tak by SB nie szantażowała ludzi, którzy sprawują władzę, miał ogromne znaczenie w roku 1990 czy nawet jeszcze w 1995. Dziś u władzy są ludzie młodsi. Teczkami nie można też było utrzymać starego systemu. Ale nie zmienia to tego, że my jako obywatele mamy prawo do wiedzy o swoich elitach. To jest cena, jaką ludzie publiczni muszą zapłacić. Mamy też prawo do wiedzy o naszej przeszłości. Ale argument, który wysuwają tacy ludzie jak na przykład Macierewicz, nie ma dziś większego znaczenia.

Co po 20 latach można powiedzieć o sposobie przeprowadzenia dyskusji na temat antysemityzmu w Polsce? Czy były powody, aby bać się odrodzenia antysemityzmu pogromowego, dojścia do władzy prawicy, która będzie antysemicka? Po drugiej stronie tej barykady ludzie bali się z kolei, że przyznanie się przez Polaków, iż mieli również fatalne momenty w swoich stosunkach z Żydami, sprawi, że Polska z kategorii ofiary zostanie przesunięta w oczach świata do kategorii kata. A polska młodzież odwróci się od patriotyzmu.
Trzeba zachować zdrowy rozsądek. Nie można palić książek i archiwów. Dotyczy to tak samo lustracji jak historii stosunków polsko-żydowskich. O Jedwabnem trzeba było powiedzieć i dobrze, że to zrobiono. W myśleniu lewicowym dostrzegam jednak jeden defekt, a mianowicie być może nie do końca uświadomione przekonanie, że historia powtarza się w prosty sposób. To było charakterystyczne dla Miłosza. Jeśli Polski nie przymusimy do oświecenia, tylko zostawimy samopas, to antysemityzm powróci. To nieprawda. Coś się w nas zmieniło.

Mamy jednak Rydzyka i język Radia Maryja… Może nie sięga zbyt szeroko, ale trochę z przypadku wprowadzono go na polityczne salony. Czy to nie uzasadnia ex post lęków Michnika czy Miłosza?
Ja jestem wrażliwy na antysemityzm zakorzeniony głęboko w kulturze. Żeby sobie z nim naprawdę poradzić, a nie tylko płytko go zrepresjonować, należy próbować go zrozumieć. Jest prawdą, że w Polsce zakorzenił się i istnieje pełzający potencjał antysemicki. Wystarczy pójść na mecz i posłuchać, jak jedni kibice wyzywają drugich od Żydów. Należy zatem zachować czujność i alarmować o różnych przejawach antysemityzmu. Kiedy w Warszawie zostanie pobity rabin, należy krzyczeć, że to jest skandal. Musimy jednak pamiętać także o tym, że Polska i ludzie tu się zmienili. Nawet Rydzyk nie jest przecież kimś takim jak ksiądz Trzeciak z czasów przedwojennych. Jest zresztą moim zdaniem za mądry, by sobie na to pozwolić. Nie wiem, czy prowadzi społeczne badania swojego audytorium, ale potrafi wyczuć nastrój. Oczywiście wpuszcza na antenę ludzi mających obsesję na temat Żydów, na przykład Stanisława Michalkiewicza. Gdyby jednak Radio Maryja stało się otwarcie antysemickie, posunęłoby się za daleko w stosunku do kodu kulturowego, który jest rozumiany przez jego słuchaczy. Oni nawet powtarzając stereotypy na temat Żydów, czują się w obowiązku dodawać, że nie są antysemitami. Pewien typ ekspresji jest zablokowany.

Strona rozpoczynająca jedną z najważniejszych dla minionego 20-lecia dyskusji o Jedwabnem odmówiła początkowo brania pod uwagę takich okoliczności jak obecność Niemców czy wcześniejsza okupacja sowiecka i związane z nią akty kolaboracji. Z kolei druga strona mówiła, że nie mieliśmy Quislinga czy Vichy, tylko stowarzyszenie Żegota, więc problemu Jedwabnego nie ma.
Obie strony przesadnie akcentowały elementy wygodne dla siebie. Trzeba tu brać pod uwagę kontekst ówczesnej polityki. Gdyby od początku zgodzono się na rozmowę zarówno o roli Niemców, jak i o okupacji sowieckiej, można by rozbroić część polskich lęków związanych z prawdą o Jedwabnem. Wszystko wskazuje jednak, że koniec końców polski motłoch złożony przecież nie tylko z szumowin, ale i "normalnych" obywateli, ludzi należących do lokalnej elity, bardzo chętnie tych Żydów do stodoły zapędził.

Kolejnym lękiem napędzającym spory minionego 20-lecia był lęk przed wzrastającą potęgą Kościoła, przed przekształceniem Polski w państwo wyznaniowe. Po drugiej stronie bano się z kolei sekularyzacji, laicyzacji, rozbicia polskiego Kościoła, zrobienia tutaj republiki hiszpańskiej - i to przez ludzi, którzy jeszcze przed chwilą jako opozycjoniści z ochrony Kościoła korzystali, a teraz popierają aborcję, dzielą Kościół na otwarty i zamknięty itp. Obie strony radziły sobie ze swoimi lękami, uderzając prewencyjnie.
Radykalne postawienie wówczas tej sprawy było nieuzasadnione. Polska nie stała się państwem wyznaniowym i nic nie wskazuje, że mogłaby się stać. Nie było do tego nawet potencjału. Natomiast czymś innym jest troska o to, że sposób obecności Kościoła w Polsce jest specyficzny i wykracza daleko poza standard państwa neutralnego. Kościołowi należy jednak zapisać na plus to, że nie wiążąc się z jedną opcją polityczną, nie dopuścił do wewnętrznego podziału na dobrych i złych katolików. Biskupi się z tego wycofali, co oszczędza nam dzisiaj atmosfery wojny religijnej. Stało się jednak źle, że swego rodzaju cwaniactwo Kościoła, skłonność do załatwiania pewnych interesów instytucjonalnych nieomalże za każdą cenę zostało chętnie kupione przez elity polityczne i z prawa, i z lewa. Pozwolono Kościołowi na zajęcie pozycji swego rodzaju kuratora. Politycy boją się opinii księży, boją się jej dyrektorzy szpitali czy ginekolodzy. Unikają dokonywania aborcji nawet w przypadkach mieszczących się w granicach obowiązującego prawa. Sam jestem przeciwnikiem aborcji filozoficznie i moralnie, ale uważam, że prawo ma w tej sprawie głos decydujący. Tym bardziej że wypracowany kompromis jest przesunięty w stronę poglądów Kościoła.

Ale te układy z Kościołem zwykle były cyniczne. Miller się nie nawrócił, to raczej późny PRL nauczył go, że w Polsce trzeba dzielić się z Kościołem władzą. Wielu polityków prawicowych także nawiązywało stosunki z Kościołem łagiewnickim albo Kościołem toruńskim w duchu kompletnego politycznego pragmatyzmu. Z drugiej strony od kilku lat rządzą w Polsce partie prawicowe, a jednak ani PiS, ani PO nie zdecydowały się na zaspokojenie wszystkich żądań Kościoła.
To prawda. Kiedy mówię o pozycji Kościoła jako arbitra, mam na myśli bardziej struktury władzy lokalnej. Ma pan rację, że na szczeblu centralnym to nie jest tak drastyczne. Elity państwowe po 20 latach zaczynają wreszcie nabierać świadomości, że państwo jako takie może być wartością. Tego do tej pory nie było ze względu na pustkę ideologiczną, w którą z braku silnych świeckich przekonań wtłaczano w quasi-ideologię chrześcijańską, co było bardzo niefortunne. Teraz to się chyba zmienia. Podobało mi się, jak Tusk tłumaczył, że sprzeciw PO wobec ustanowienia dnia wolnego w Trzech Króli wcale nie oznacza, że rząd jest przeciwko Bogu. Odwoływał się do argumentów interesu państwowego. Jeśli premier może sobie na coś takiego pozwolić, pojawia się zaczyn dla budowania konsensu konstytucyjnego. Jarosław Kaczyński powiedział zresztą coś podobnego w czasie debaty o aborcji, która doprowadziła do odejścia z PiS Marka Jurka. To daje perspektywę, że w przyszłości w Polsce może być świeckie państwo, świecka konstytucja. I to pod rządami prawicy - prawica trochę oprzytomniała.

Czy pamięta pan z najostrzejszej fazy wojny na górze swoje wystąpienie przeciwko komuś, które dziś uznałby pan za drastycznie przesadzone? A z drugiej strony, czy pamięta pan tego rodzaju atak wymierzony we własną osobę?
Teksty szczególnie napastliwe pod moim adresem powstawały w pismach katolickich takich jak "Niedziela", "Źródło", "Słowo". Czasami ich autorami byli nawet księża. Pisano tam, że pan Graczyk nienawidzi Kościoła i chce wprowadzić porządki jakobińskie. Ja się w tym absolutnie nie odnajdywałem. Nie potrafię natomiast przytoczyć w tej chwili podobnego przykładu z mojej strony. Co wynika z tego, że chyba lepiej pamiętamy przykre rzeczy, które nam zrobiono, niż na odwrót. Największy problem mam z tekstem pochwalnym, który napisałem w czasie wojny na górze na temat rządu Tadeusza Mazowieckiego i samego Mazowieckiego, który już kandydował na prezydenta. Nie chciałbym odcinać się od tego, że go popierałem. Chodzi o coś zupełnie innego. To był chyba tekst podpisany moim nazwiskiem, ale pełniący funkcję tekstu redakcyjnego, stanowiska redakcji. Żałuję, że tym tekstem pomogłem wpisać "Tygodnik Powszechny", w którym wtedy pracowałem, nie tylko w rywalizację ściśle polityczną w sensie partyjnym, ale właśnie w wojnę. Może ten jeden postępek wiele nie zmienił, ale był to jeden z wielu kroków, które wówczas podjął "Tygodnik", i które zamknęły go w tym nieszczęsnym salonie. To zmieniło się dopiero bardzo niedawno. Mam poczucie winy, że przyczyniłem się do nadania temu pismu w pewnym sensie sekciarskiej formy. Czy jednak komuś z moich oponentów przyłożyłem ponad miarę? Muszę przyjąć, że tak się mogło stać. Temperatura emocji była wówczas bardzo wysoka.

Kiedy uznał pan, że należy wyjść z logiki wojny na górze w obszarze lustracyjnym, dekomunizacyjnym, religijnym? Co pana schłodziło?
Było kilka takich momentów. Jeśli chodzi o lustrację, to narastało kamyczek po kamyczku podczas kolejnych procesów lustracyjnych, gdy wychodziło na jaw, że zapewnienia moich mentorów z "Gazety" i z "Tygodnika", że uczciwa lustracja jest niemożliwa, okazywały się nieprawdziwe. Było to jeszcze przed sprawą Maleszki, mniej więcej wtedy, gdy między innymi głosami posłów Unii Wolności powołano do życia IPN. W sprawie Kościoła nie zmieniłem tak bardzo swoich poglądów. Jednak grożenie nadejściem państwa wyznaniowego uznałem za przesadę jeszcze w pierwszej połowie lat 90. Przekonał mnie wybór Tadeusza Pieronka na sekretarza episkopatu i to, że Pieronek zaczął oddramatyzowywać całą sytuację. W 1993 roku ZChN nie wszedł do Sejmu. Zapytany, jak to jest możliwe w katolickim państwie, Pieronek powiedział tylko: "Trzeba się było lepiej starać". To mi się spodobało i stanowiło moim zdaniem dowód, że Kościół trochę zmądrzał.

Teraz nie ma Pieronka, jest za to arcybiskup Michalik. Gulbinowicz czy Gocłowski odeszli na emeryturę, a nowi hierarchowie w bożonarodzeniowych homiliach ostrzegają, że "Europa zabiła Chrystusa".
Mnie się ten radykalizm języka też nie podoba, ale nie zmienia to tego, że przekonanie o zagrożeniu katolickim fundamentalizmem było i jest nieuzasadnione. Ale najpóźniej wyleczyłem się z Unii Wolności. Największy dyskomfort dla mnie wynikający z uczestniczenia w tym ruchu - kibicowałem mu, choć członkiem UW nigdy nie byłem - stanowiło przekonanie, że stworzyliśmy partię ludzi mądrych, a zostaliśmy pokonani przez motłoch. To można było jeszcze zupełnie niedawno usłyszeć od najszlachetniejszych partyjnych nestorów w paru krakowskich kawiarniach. Kiedy uświadomiłem sobie, że jest to partia, która tak o sobie myśli, doszedłem do wniosku, że tak w demokracji nie można funkcjonować i że to się źle skończy - nie tylko dla Unii. Dojrzałem do tego wtedy, gdy po wewnętrznej wojnie w Unii powstała Platforma, a ci, co zostali w UW, umieli na Tuska i kolegów miotać tylko obelgi, jedną z większych obelg zaś było, że "Tusk zdradził Profesora". Nie, że ma merytorycznie gorszy program czy gorsze pomysły polityczne - najważniejsze było, że "zdradził Profesora". To było prawie jak oskarżenie o religijną apostazję. Nie uważałem, że Tuska nie wolno krytykować, ale to, co wtedy robiła "Gazeta", to już był eksces w drugą stronę: o Platformie można było pisać tylko źle. Pomyślałem wtedy, że jest mi z tymi ludźmi nie po drodze, dlatego że podstawowym kryterium uczynili naszość. To jest kategoria, która buduje w najlepszym razie salon, ale częściej po prostu sitwę. Nie lubię tych półsłówek, tego dawania do zrozumienia, że kogoś tam się nie czyta, nie bierze poważnie - w gruncie rzeczy tylko dlatego, że jest nie nasz.

p

*Roman Graczyk, ur. 1958, dziennikarz, publicysta. Za czasów PRL współpracował z prasą podziemną - m.in. z pismem "Bez dekretu" oraz z emigracyjnym "Kontaktem". Równolegle od 1984 do 1991 roku pracował jako dziennikarz w "Tygodniku Powszechnym". W latach 1993 - 2005 był publicystą "Gazety Wyborczej", z której odszedł po konflikcie w kwestii lustracji. Dziś jest publicystą niezależnym (jego teksty ukazują się m.in. w "Tygodniku Powszechnym"). Wydał m.in. książki "Polski Kościół, polska demokracja" (1998) oraz "Tropem SB. Jak czytać teczki" (2007)