Czterodniowy Hubert trafił do łódzkiego szpitala im. Madurowicza, bo nabawił się infekcji. Jego matka leżała na innym oddziale, a noworodek był niespokojny i ciągle płakał.Próbując go uciszyć pielęgniarka dała dziecku smoczek, który normalnie służy do nakręcania na butelkę. Zamiast szerokiej końcówki, ma po prostu plastikowy gwint.

Reklama

I stało się najgorsze. Chłopiec połknął zatyczkę, która utkwiła mu głęboko w gardle. Najpierw przerażona pielęgniarka próbowała sama wyciągnąć smoczek dziecku z gardła. Nie dała rady, więc dziecko przewieziono na oddział intensywnej terapii. Dopiero tu lekarze wyciągnęli przedmiot i zatamowali krwawienie. Stan Hubert jest ciężki, ale stabilny. Jak podkreślają lekarze, na całe szczęście smoczek utkwił w przełyku, a nie w krtani, bo dla chłopca nie byłoby ratunku.

Sprawą zajęła się prokuratura, szpital prowadzi też wewnętrzne dochodzenie. Wszyscy zastanawiają się, jak to możliwe, że pielęgniarka, która opiekuje się dziećmi od 30 lat, popełniła taki oczywisty błąd. Ona sama na razie nie może nic wyjaśnić, bo jest w szoku.

Możliwe jedak, że to wcale nie był błąd. Przekonany jest o tym dziadek Huberta. "W tym szpitalu dzieciom podaje się właśnie smoczki odkręcane z butelek" - mówi Bogusław Żurek. "Potwierdza to moja córka, która widząc, że tak się dzieje, poprosiła, by kupić dla Huberta normalny smoczek. Przynieśliśmy do szpitala 3 sztuki. Dla mojego wnuka oraz dla dwojga dzieci, które leżały z naszym Hubertem. Ale mimo licznych próśb, pielęgniarka i tak dawała dzieciom smoczki odkręcane z butelek".

Reklama