Nowe "Koło fortuny" bije rekordy oglądalności. Podglądałaś swoją następczynię?

Nie oglądałam nowego "Koła Fortuny", ponieważ żyję bez telewizji. Nie znaczy to, że nie korzystam z mediów i siedzę przy świecach, ale akurat telewizja zupełnie nie jest mi potrzebna.

Reklama

A gdy usłyszałaś, że ten program wraca, nie zakręciła ci się łezka wzruszenia w oku?

Trudno o łezkę wzruszenia, bo dla mnie ten temat jest dawno zamknięty. Z tego czasu pozostała przyjaźń z Wojtkiem Pijanowskim (prowadzący program - przyp. red.). Często się widujemy, zdarza nam się czasem to nasze "Koło" powspominać, ale raczej rozmawiamy o teraźniejszości. Jesteśmy też w kontakcie z producentem, realizatorem, operatorami, ale wtedy też szybko zmieniamy temat. Żyjemy tu i teraz. Nie ma sensu żyć przeszłością i wszyscy bardzo dobrze zdajemy sobie z tego sprawę. Ten program to była tylko jedna z wielu rzeczy, które robiliśmy w życiu.

Jak myślisz, skąd bierze się to, że widzowie chcą oglądać poniekąd "odgrzewany kotlet"?

Naprawdę nie wiem. Może to sentyment, może ciekawość ? A może ilu widzów, tyle motywacji.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z tym programem?

Do "Koła Fortuny" trafiłam z castingu, o którym nie wiedziałam (śmiech). Od liceum pracowałam jako fotomodelka dla Marka Czudowskiego, legendy fotografii, i to on zaniósł moje zdjęcia producentom. Dopiero gdy zaprosili mnie na próbę kamerową, dowiedziałam się, o co "walczę". To była "kariera" z przypadku (śmiech).

Jak wyglądał ten casting?

Wtedy mówiło się raczej, o próbach kamerowych. Moja odbyła się w warszawskiej WFDiF. Weszłam do ciemnej hali zdjęciowej, zapalono reflektory, pokazano mi kamerę. Podobno o moim sukcesie zadecydował fakt, że na jej widok po prostu się uśmiechnęłam. Wojtek wspomina też coś o nogach...To było nasze pierwsze spotkanie, bałam się go. Całkiem niesłusznie.

Reklama

O Wojciechu Pijanowskim krążyły i wciąż krążą legendy. Podobno jest trudny we współpracy i nie zawsze bywa miłym panem z wąsem. Chyba jednak słusznie się go bałaś?

Absolutnie nie. Ja też słyszałam te legendy. Wojtek nie jest trudny we współpracy. Jest wymagający i piekielnie inteligentny, ma niezwykłą, encyklopedyczną pamięć. Mamy podobne poczucie humoru, zawsze znajdziemy temat do rozmowy, do dziś świetnie się bawimy w swoim towarzystwie.

Newspix / JERZY STALEGA

Jak wyglądało twoje miejsce pracy?

Studio było spore, dużo w nim było miejsca dla publiczności, która chętnie przychodziła na nagrania. Poruszałam się po studiu w dość ograniczonym zakresie, więc nie wiem, jak dokładnie było, ale podobno koło, którym kręcili uczestnicy, było umieszczone na feldze od samochodu.

Jacy byli uczestnicy? Dla wielu z nich to pewnie było trudne i stresujące przeżycie.

To prawda. Nasi gracze byli z reguły zestresowani, przejęci. Niezwykły spokój zachowywali tylko wyjadacze teleturniejowi, od razu było widać, kto jest doświadczonym graczem, a kto pierwszy raz jest w studiu.

Atrakcją zarówno dla uczestników, jak i dla widzów był sklep „Koła Fortuny”. Pamiętam te charakterystyczną formułkę: "Ze sklepu Koła Fortuny wybieram…"

Uczestnicy mogli kupować, a niejeden widz marzył, by być na ich miejscu. Dzisiaj ten nasz sklep „Koła Fortuny” może wydawać się zabawny, ale wtedy budził ogromne emocje. Wszystko, co w nim było, te wszelakie dobra luksusowe były na wyciągnięcie ręki. Trzeba pamiętać, że na początku lat 90. roboty kuchenne, sprzęt RTV, czy zabawki takie jak klocki Lego albo lalka Barbie były synonimem luksusu i światowości. A już łóżko wodne to było wręcz szaleństwo! Samochody takie jak polonez Caro czy Fiat 126p, pieniądze, które można było wykręcić kołem, to wszystko pobudzało wyobraźnię po latach siermiężnego życia.

Pamiętasz jakiegoś jednego zwycięzcę, kogoś kto zapadł ci w pamięć?

Niestety, nie zapamiętałam nikogo szczególnie. Kręciliśmy kilka programów dziennie, wszystkie były pełne emocji, wielkiej radości i
wielkiego rozczarowania, gdy coś nie poszło dobrze.

Wszyscy do dziś pamiętają słowa, którymi pod koniec programu zwracał się do ciebie Wojciech Pijanowski: "Magda, pocałuj pana". Dziś niejedna obrończyni praw kobiet czy feministka by go za nie zrugała.

To słynne powiedzenie Wojtka zrobiło jakąś niesamowitą karierę. A ja w ogóle nie pamiętam tego momentu podczas programu. W finale zawsze było zamieszanie, muzyka, okrzyki, rodzina wbiegała na plan. Może wiele osób mi nie uwierzy, ale ja naprawdę nie zwracałam na to uwagi, a te słowa zaczęły żyć własnym życiem. Do dziś z Wojtkiem się z tego śmiejemy.

Program zapewne przyniósł ci popularność?

Rozpoznawalność przyszła już po kilku tygodniach i była dla mnie zaskoczeniem. Nie byłam przecież główną aktorką w tym spektaklu. Na co dzień jestem raczej nieumalowana, preferuję luźny styl. Byłam naprawdę mocno zdziwiona, gdy ktoś mnie rozpoznawał na ulicy, w sklepie, na plaży. Autografy, zdjęcia - to było miłe. Każdy ma jednak w swoim życiu takie momenty, kiedy nie chce być rozpoznawany, obserwowany, czy oceniany. Odbierałam to jako pewne ograniczenie, miałam małe dzieci i jak tu wyjść z nimi do piaskownicy...

I dlatego w pewnym momencie zrezygnowałaś z pracy w telewizji?

Ja nie zrezygnowałam z telewizji, bo nigdy nie planowałam pracować w mediach. Skończyłam polonistykę i public relations, nie dziennikarstwo. Prowadzenie teleturnieju jest dobre dla studentki, którą wtedy byłam, ale nie jest sposobem na życie, w każdym razie nie dla mnie.

To co robiłaś po zakończeniu tego etapu "kariery"?

Przez parę lat zajmowałam się pracą w public relations, przeprowadziłam się z rodziną do Sopotu, potem urodził się nasz najmłodszy syn i zajęłam się jego wychowaniem. Aż podjęłam decyzję o założeniu kwiaciarni.

Taki jest dziś Twój plan na życie?

Bardzo prosty: rodzina, czyli trójka wspaniałych dzieci, przyjaciele i praca, którą kocham. W tej kolejności. Od ośmiu lat prowadzę kwiaciarnię. Chciałam mieć własną firmę i udało się. Szkolę się, dokształcam, podpatruję nowe trendy. Florystyka to jest to, co pokochałam,
całkiem niezła dziedzina sztuki.

Naprawdę nie żałujesz, że nie jesteś gwiazdą, że nie pojawiasz się na tzw. ściankach?

Absolutnie nie żałuję. Bycie celebrytką jest dla mnie tak obce, jak życie na Marsie (śmiech). Nie wyobrażam sobie, że mogłabym bywać tam, gdzie muszę a nie tam, gdzie chcę i z kim chcę, wypożyczać sukienki i torebki, żeby zrobić wrażenie, pokazać wszystko i jeszcze więcej. Mam za fajne życie, żeby to robić. Mam przyjaciół, mam własny samochód, własne torebki, buty i sukienki. Mam też własne zmarszczki i szczęśliwie nie muszę się zastanawiać, czy przypadkiem koleżanka nie wygląda lepiej. To się nazywa wolność.