Spór o to, czy tworzyć w Polsce system kanclerski czy prezydencki, toczy się od lat. Niestety, dopóki którykolwiek z tych urzędów piastuje Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk, dopóty ta debata nie będzie dotyczyć ustroju Rzeczypospolitej, a jedynie wyższości jednej partii nad drugą.

Reklama

Pisanie ustawy zasadniczej pod dyktando bieżącej sytuacji politycznej to jej grzech pierworodny. Najpierw SLD i PSL ograniczały władzę prezydenta w obawie o dyktatorskie zapędy Lecha Wałęsy. Gdy wybory w 1995 roku wygrał Aleksander Kwaśniewski, naprędce zwiększano mu kompetencje.

Kupiłbym pomysł premiera Tuska z szybkimi zmianami, nawet osłabiającymi urząd prezydenta, ale tylko pod jednym warunkiem: gdyby wchodziły w życie po najbliższych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Nemo iudex in causa sua musi być zasadą w polityce, by ta była uprawiana przyzwoicie.