Dziś widać wyraźnie, że polityczny wiatr nie wieje w żagle PiS. Społeczne nastroje są takie, że brak spektakularnych działań rządu Tuska gra na jego korzyść, a nadaktywność, awanturnictwo i zadziorność praktykowane przez PiS nie popłacają. W tej sytuacji Jarosław Kaczyński postanowił zrobić coś, od czego kilka lat temu zaczął swój marsz do zwycięskich wyborów i rządzenia krajem: okopuje się w swoim żelaznym elektoracie.

Reklama

I kiedy tylko będzie mu się opłacało rozpętać kolejną awanturę, która nie tylko umocni, ale być może poszerzy grono sympatyków, z pewnością to uczyni. Trudno dziś przewidzieć, o co się zacznie, ale to - jak wielokrotnie udowodnił Jarosław Kaczyński - sprawa drugorzędna. Najważniejsze, że będzie okazja z jednej strony do powtórzenia zaklęć o powrocie duchów III RP, obronie narodowego interesu itp., a z drugiej, by użyć do tych gier prezydenta Kaczyńskiego, tak jak go użyto w sprawie ratyfikacji traktatu z Lizbony po to, by na koniec mógł odegrać rolę ojca narodu, męża opatrznościowego i orędownika kompromisu.

Zwróćmy uwagę: wtorkowe wystąpienie prezydenta w Sejmie wzywające posłów do ratyfikacji traktatu było zarówno w tonie, jak i w treści przeciwieństwem niedawno wygłoszonego w TVP orędzia. Zupełnie jakby każde z przemówień należało do innego polityka. Orędzie osadzone w polskich lękach - wobec Niemców, gejów itp. - odegrało swoją rolę. Miało przekonać elektorat hasłowo nazywany radiomaryjnym, że tylko PiS ochroni narodowy interes. Kiedy już więcej ugrać się nie dało, kiedy PiS znalazło się pod ścianą, rola prezydenta odwróciła się diametralnie: pokazał się jako bohater rozważny, wyważony i prowadzący zwaśnione strony do zgody. „Doprowadził do kompromisu” w awanturze, którą najpierw wraz z bratem rozpętał.

Scenariusz, który wzmacnia przekaz PiS i jednocześnie wizerunek prezydenta, nie powinien po jednym użyciu trafić do szuflady. Spodziewam się, że obejrzymy jeszcze wiele odcinków tej mydlanej opery, rozpisanych według tej dramaturgii. Jarosław Kaczyński - autor scenariusza - dobrze wie, że w Polsce wyborcy mają krótką pamięć. Zawiązanie akcji, nieczyste zagrania po drodze odchodzą w cień wobec mocnego końcowego aktu: Sejm, kwiaty, owacja na stojąco i Lech Kaczyński, który jak prawdziwy mąż stanu jedzie na szczyt w Bukareszcie z ratyfikowanym traktatem w kieszeni. Kto jeszcze pamięta orędzie? Niewielu.

Reklama

Można się zastanawiać, jak nowa przyjaźń Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem odbije się za dwa lata na ich rywalizacji o prezydenturę. Dla mnie jednak pytanie jest dużo bardziej zasadnicze: czy Lech Kaczyński w ogóle bierze ponowny start pod uwagę. Kiedy patrzę na dziwne polityczne figury jego i jego otoczenia, mam poważne wątpliwości, czy ta ekipa odnalazła się w Pałacu Prezydenckim. Prezydentura zbliża się do półmetka, a wciąż nie wiemy, jaki jest jej zasadniczy cel. Na pewno Lechowi Kaczyńskiemu trudniej znaleźć tak jasne i wyraziste cele, jakie miał Aleksander Kwaśniewski: ten najpierw walczył o wejście Polski do NATO, później do Unii. Lech Kaczyński chyba wciąż nie wie, o co walczy, i tym większe mam wątpliwości, czy będzie chciał walczyć o kolejne pięć lat.