Współczułam jej, gdy opowiadała, jak dostała pracę w partii w zamian za świadczenie usług seksualnych. Współczułam, gdy mówiła, że ojcem jej najmłodszej córki jest Łyżwiński. I wściekałam się, gdy twierdziła, że ówczesny poseł Samoobrony namawiał ją do usunięcia ciąży, a jego asystent robił jej zastrzyki z oksytocyny, które miały spowodować poronienie.

To Aneta Krawczyk obnażyła publicznie prawdziwą twarz Andrzeja Leppera i jego przybocznych. Twarz wulgarną i chamską, której wcześniej niektórzy ludzie nie chcieli dostrzegać. To dzięki niej cała Polska usłyszała aroganckie i bezczelne słowa Leppera, gdy nazwał ją "kobietą zboczoną do potęgi". Bardzo jej wtedy współczułam i cieszyłam się, że przywódca Samoobrony ostatecznie się tymi słowami pogrążył.

Ale zaraz potem ten jej wizerunek zaczął się rozpadać. Najpierw badania DNA Łyżwińskiego wykazały, że nie jest ojcem jej dziecka. Następne badania genetyczne wykluczyły ojcostwo Leppera, bo to jego wskazała Krawczyk jako kolejnego domniemanego tatusia najmłodszej córki. Wkrótce pojawiły się kolejne nazwiska i kolejne, a my już nie wiedzieliśmy, jak było naprawdę. Bo jak Krawczyk może nie pamiętać, kto jest ojcem jej dziecka? I dlaczego wskazuje aż tak wielu kandydatów do tej roli?

To, co było z początku tragiczne, zaczynało być groteskowe. I niesmaczne. A na koniec okazało się, że prokuratura podejrzewa Anetę Krawczyk o udział w wyprowadzaniu pieniędzy z partyjnej kasy Samoobrony.

Dlatego, gdy teraz Aneta Krawczyk w sądzie płacze, już jej nie współczuję tak jak kiedyś. Owszem, jest mi jej żal, ale nic więcej. I nie zgodzę się na to, żeby z Anety Krawczyk uczynić ikonę wszystkich kobiet skrzywdzonych i zgwałconych. Bo ona nigdy nie powiedziała nam całej prawdy.