Obie strony w tej sprawie popełniły błędy. Błąd Marcinkiewicza polega na tym, że miesiącami sączył wiedzę na temat inwigilacji swojej osoby. Błąd prezydenta i jego ludzi polegał na tym, że nie zechcieli skomentować oskarżeń Marcinkiewicza.
Kilka dni przed publikacją wywiadu z byłym premierem umówiliśmy się na rozmowę z Michałem Kamińskim, ministrem prezydenta. Zgodnie z obietnicą zadzwoniliśmy do niego w piątek rano, przeczytaliśmy mu rozmowę z Marcinkiewiczem i poprosiliśmy o komentarz. "Przedstawię sprawę prezydentowi. Oddzwonię w ciągu 3 - 4 godzin" - zapewnił. Jednak nie zadzwonił, nie odbierał telefonu i nie odpowiadał na SMS-y.
Nasza prośba o spotkanie z Witoldem Marczukiem, byłym szefem ABW, też nie spotkała się z odzewem.
Dziś sytuacja wygląda w następująco. Marcinkiewicz trwa przy swoim. Podtrzymuje, że w grudniu 2005 r. Lech Kaczyński poprosił szefa służb o zbieranie informacji i założenie podsłuchu u premiera. Marczuk, który miał takie polecenie dostać, twardo zaprzecza. Kaczyński podobnie. Jest oburzony zachowaniem Marcinkiewicza. Na razie mamy słowo przeciw słowu. Ale Marcinkiewicz wspomina o dowodach. Historię miał słyszeć z trzech źródeł. Jedno, czyli Marczuk, nie potwierdza oskarżeń. Kim są pozostali dwaj świadkowie? Były szef rządu mówi: "Badaliśmy tę sprawę. Doszliśmy do wniosku, że nie doszło do złamania prawa".
Te słowa oznaczają, że w gronie współpracowników premiera toczyły się dyskusje na temat zlecenia inwigilacji. Kto należał do kręgu wtajemniczonych?
Wreszcie Marcinkiewicz wspomina o notatce służbowej, która ma być materialnym dowodem przeciw prezydentowi. Czy taki dokument istnieje? Jeśli tak, to powinien znajdować się w kancelarii premiera, w ABW lub innym urzędzie. Urzędowa notatka nie jest kwitem na węgiel. Nie można jej tak po prostu zniszczyć. Zapewne został jakiś ślad. Dziennikarze nie mogą przetrząsać archiwów ABW, kancelarii premiera czy MSWiA - to robota dla prokuratora, który powinien wykonać ją jak najrzetelniej.
Wicepremier Grzegorz Schetyna twierdzi, że o historii z Marcinkiewiczem mówiło się od wielu miesięcy i że jest ona bulwersująca. Skoro tak, to dlaczego politycy milczeli?
Dlaczego Marcinkiewicz pytany przez nas jeszcze w sierpniu ub.r. o szczegóły nie chciał niczego powiedzieć oficjalnie? W co grał, gdy niedługo po naszym spotkaniu udzielił wypowiedzi "Faktom” TVN, w której zasugerował, że jako premier, mógł być podsłuchiwany? O sprawie rozmawialiśmy ze współpracownikami byłego premiera, ale odmawiali komentarzy. Jeszcze w ub.r. wysyłaliśmy pytania do Witolda Marczuka, ale były szef ABW na nie nie odpowiedział. Sprawa była zamiatana pod dywan albo używana do jakichś niejasnych politycznych gier.
Wróciła na przełomie marca i kwietnia podczas zbierania materiału do cyklu reportaży o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego. Wtedy Marcinkiewicz zgodził się na autoryzowanie wywiadu, w którym przedstawia całą sprawę i wymienia prezydenta jako osobę, która miała zlecić jego inwigilację. Były premier mówi, że w końcu zdecydował się "przeciąć wrzód”. To dobrze, choć nie wyjaśnił, dlaczego to przecinanie zajęło mu aż dwa i pół roku. Krytykując Marcinkiewicza, nie wolno zapominać, że był jednym z najważniejszych polityków w państwie. Stał na czele rządu i trudno bagatelizować jego słowa. Prokuratura powinna dokładnie, bez emocji wszystko sprawdzić. Sprawa nie może się rozmyć, bo Marcinkiewicz poważnie oskarżył urzędującego prezydenta. Albo ma na to dowody, albo w ten weekend byliśmy świadkami spektakularnego politycznego samobójstwa.