Dawno nic mną tak nie wstrząsnęło, jak opowieść jednej z redakcyjnych koleżanek, która wspominała, że w czasie swojego drugiego porodu nie mogła się zdecydować, czy wykupić znieczulenie, czy może uda się bez niego obejść. Gdy skurcze były silniejsze, krzyczała, że chce znieczulenie. Ale gdy mijały, zmieniała zdanie i powtarzała, że wytrzyma, bo przecież w domowym budżecie nie ma kilkuset złotych na opłacenie zabiegu. I tak się przecież mocno wykosztowała, by mąż mógł jej towarzyszyć w czasie porodu.
Teraz wszystkim kobietom w podobnej do mojej koleżanki sytuacji minister zdrowia Ewa Kopacz odebrała nadzieję na to, że w Polsce można rodzić bez bólu. Usłyszały od niej jedynie stwierdzenie, że "poród to fizjologia, a pewne rzeczy powinny się odbywać siłami natury". Czyli w bólach. Ewa Kopacz tłumaczy wprawdzie, że w Polsce dramatycznie brakuje anestezjologów, którzy mogliby wykonywać takie zabiegi, ale z jej słów wynika jedno: znieczulenie w czasie porodu to kobieca fanaberia, na której spełnianie naszego kraju po prostu nie stać.
Minister zdrowia nie ma racji. Polskę powinno stać na uśmierzanie bólu porodowego, tak jak stać na to niemal całą zachodnią Europę, a także wcale nie bogatsze od nas Czechy czy Węgry. Nie może być tak, że znieczulenie dostają tylko te rodzące, które mają pieniądze, albo te, które zawczasu wystarają się o zaświadczenie od psychologa o niskiej tolerancji na ból. Już teraz lekarze alarmują przecież, że w Polsce istnieje czarny rynek, na którym można zdobyć takie zaświadczenie.
Znieczulenie w czasie porodu to nie fanaberia. To jedna z podstawowych spraw do załatwienia dla każdego ministra zdrowia. To sprawdzian, czy jesteśmy krajem naprawdę cywilizowanym w dziedzinie ochrony zdrowia, czy tylko taki udajemy.