Napisałem niedawno, że koalicja medialna PiS – SLD wydaje mi się naturalna, bo jest koalicją obrony publicznego radia i telewizji przed mocno likwidatorskimi zakusami ze strony rządzącej PO. I że istnieje nierozerwalny związek między zerwaniem kompromisu Tusk – Napieralski – Pawlak wokół nowej ustawy medialnej a tym niemiłym finałem.

Reklama

Nadgorliwcy z „Gazety Wyborczej” odpowiedzieli atakiem: uznając mnie za speca od rozgrzeszania tego typu kombinacji. W ich ujęciu o kompromisach Kaczyńskich można pisać albo przy użyciu inwektyw i gromkich potępień, albo wcale, podczas gdy innym siłom politycznym zezwala się łaskawie na dowolne manewry.

To założenie absurdalne – w polityce cynizm jest zawsze naganny, ale to nie oznacza, że politykę trzeba opisywać pełnymi moralnego obrzydzenia okrzykami. Zwłaszcza gdy nie adresuje się ich jednakowo do wszystkich, a wybiórczo tylko do własnych wrogów.

Brzydko pachnący kompromis

Zarazem przyznajmy: przedstawiona we wczorajszym „Dzienniku” wizja zacnego polityka PiS Adama Lipińskiego, niegdyś zasłużonego działacza jeszcze przedsierpniowej opozycji, negocjującego z Robertem Kwiatkowskim, jest przygnębiająca. Może bardziej przygnębiająca niż obraz jego dawnych pokątnych, ale przecież detalicznych targów z Renatą Beger. Bo dotyczy spraw dużo ważniejszych – o ile tylko uznamy przyszłość mediów publicznych za coś istotnego. A przecież pod takim hasłem politycy PiS zatkali nosy i podjęli rozmowy z moralnymi sprawcami „Dramatu w trzech aktach”, filmu szkalującego braci Kaczyńskich, wykreowanego przez telewizję Kwiatkowskiego właśnie.

Reklama

Podział anten między partie, wzorowany na analogicznych rozwiązaniach stosowanych w niektórych krajach, na przykład we Włoszech, wydaje się z punktu widzenia etosu mediów publicznych – przyznajmy od dawna raczej potencjalnego niż realnego – rozwiązaniem jak najgorszym. Gdy telewizja publiczna jest nawet pod kontrolą polityków, ale poszczególne jej części pozostają domeną pluralistycznych, mieszanych wpływów, dla dziennikarzy tam pracujących pozostaje jeszcze pole jakiejś gry w obronie własnej niezależności. Proste założenie: program pierwszy dla PiS, program drugi dla SLD, pole to w dużej mierze zamyka. Czyni z poszczególnych redakcji zamknięte fortece nastawione na załatwianie doraźnych interesów.

Kwiatkowski wzorcem?

Reklama

Niepokojąca jest także filozofia kadrowych poszukiwań. Lewica nie ma z tym kłopotów – dysponuje paletą nazwisk wypróbowanych w najgorszych czasach. Gdy słyszę, że wiceprezesem TVP może być Rafał Rastawicki, dawny wicedyrektor pierwszego programu sprzed afery Rywina, mam jak najgorsze skojarzenia.

To były czasy powrotu do PRL, nawet jeśli wykonawcami byli ludzie względnie młodzi. Czasy gdy politycy ugrupowań solidarnościowych byli łajani i upokarzani przed kamerami przez dyspozycyjnych dziennikarzy, a poza gadającymi głowami polityków w TVP nie było żadnej społeczno-politycznej publicystyki, bo trzeba by przecież zapraszać ludzi o różnych poglądach. I tym, którzy uważają za najgorszą rzekomo platformerską telewizję Jana Dworaka, i tym, którzy jądro ciemności dostrzegają w czasach Wildsteina i Urbańskiego, dedykuję to proste przypomnienie. Odpowiedzialny był za to między innymi Rafał Rastawicki. To dziś przepustka nie do zapomnienia, a do kariery.

Trudno też cieszyć się z logiki, jaką przyjmuje w kwestiach personalnych PiS. Czasy Wildsteina i Urbańskiego uznawane są w jego szeregach, to osobista konkluzja prezesa Kaczyńskiego, za czasy „mięczactwa”. Błędem miało być nie jej upartyjnianie, a niedostateczna konsekwencja w tym względzie. Teraz ma więc być inaczej.

Konsekwencją jest pomysł na wystawienie zastępu bojowych kandydatur na ważne stanowiska. Z tego punktu widzenia wątpię, aby wymarzonym kandydatem na prezesa był akurat wymieniany na giełdzie były dyrektor drugiego programu Wojciech Pawlak, który otarł się o kontakty z Lechem Kaczyńskim, ale nie jest uważany za dyspozycyjnego.

Jedyny kłopot PiS polega na tym, że w przeciwieństwie do lewicy nie ma on w mediach, wśród dziennikarzy, zastępu wiernych. Ci co są, są bardzo nieliczni i zawsze jakoś tam podejrzani w oczach politycznych centrów decyzyjnych. Będzie to prowadziło przez czas jakiś, a może i później, do kadrowej szamotaniny. Ale w ostateczności nie sposób tam oddelegować posła Marka Suskiego na kierownicze stanowisko, choć byłaby to zapewne telewizja marzeń.

Układ się domknie

Ta dziwna koalicja dwóch medialnych „fundamentalizmów” musi prowadzić do przekształcenia telewizji publicznej, a zapewne i pozostającego trochę na marginesie rozważań publicznego radia, w federację partyjnych fortec. Będzie oczywiście z funkcjonowaniem takiej federacji trochę kłopotów. Ktoś to musi spinać – stąd obsada stanowiska prezesa będzie grą pełną łamańców. Trudno też wyobrazić sobie, żeby na przykład SLD, wyrzekając się pierwszego programu, oddał całkowicie bez walki wszelkie wpływy w telewizyjnych „Wiadomościach”. W mniemaniu polityków to przecież jest mityczny klucz do świadomości Polaków. Targi potrwają więc jakiś czas. Ale zakładam, że układ w końcu się domknie, być może dopychany kolanem przez partyjnych liderów.

W ostatnich latach opowiadałem się wielokrotnie za telewizją „okienek”. Uznałem, że skoro żadna z kolejnych ekip nie jest w stanie dorobić się własnych dziennikarzy umiejętnie moderujących debaty i w miarę bezstronnych (najbliższy tego był chyba Dworak), zwłaszcza publicystyka, ale może nawet programy informacyjne powinny być podzielone między ludzi o różnych wrażliwościach – konserwatywnej, liberalnej czy lewicowej. Jednak miałem na myśli dziennikarzy, publicystów, o własnych może i wyrazistych przekonaniach, ale też o autonomicznym stosunku do świata polityki.

Taki model realizowano, choć zawsze ułomnie, i w czasach Dworaka, i Wildsteina, i Urbańskiego, i nawet Farfała. Symboliczne, choć nierównoprawnie traktowane, były tu na przykład nazwiska Pospieszalskiego i Lisa. Zwykle taka układanka sąsiadowała z politycznymi przegięciami, przykładami nadgorliwości, zwłaszcza w programach informacyjnych. Ale pluralizm w TVP w ostatnich latach był jednak faktem. Nie dzięki politykom, a pomimo nich.

Telewizja marzeń Tuska

„Telewizja fortec” to coś innego niż „telewizja okienek”. Powrót Kwiatkowszczyzny – w wydaniu lewicowym i prawicowym, chodzi przecież o metodę – rozbije definitywnie wszelkie nadzieje na to, aby jednak podawać informacje i uprawiać publicystykę nie pod dyktando politycznych wytycznych. Wbrew pozorom ten margines istniał cały czas – powtórzę raz jeszcze: i za Dworaka, i za Wildsteina, i za Farfała. Teraz będzie go prawdopodobnie coraz mniej. A ekonomiczny kryzys na medialnym rynku, brak pracy i perspektyw, pomoże zmienić dziennikarzy w narzędzia propagandowych oczekiwań.

Totalne upartyjnienie telewizji, i to na zasadzie dzielenia jej na fragmenty, zniweczy również wszelkie, zawsze raczej kosmetyczne usiłowania do jej ekonomicznej reformy. Coś w tej dziedzinie próbował zrobić i Piotr Farfał, mimo swojej złej reputacji całkiem energiczny, choć nie wiem na ile kompetentny, menedżer. Odchodząc, zostawia następcom niczym minę grupowe zwolnienia – mogą one utrudnić zatrudnianie ludzi z kolejnych partyjnych rozdań – ale zostawia też nieśmiałe, dopiero co rozpoczęte plany restrukturyzacji, która by się temu ociężałemu molochowi bardzo przydała.

Według najczarniejszych prognoz nowa publiczna telewizja będzie telewizją z karykaturalnych wyobrażeń Donalda Tuska. Telewizją rozdętą, zbiurokratyzowaną, otwartą na lobbistyczne interesy, a równocześnie totalnie upartyjnioną. Jeszcze bardziej upartyjnioną, choć to trudne do wyobrażenia, niż poprzednie. Może stać się ona w dłuższej perspektywie czymś w rodzaju samospełniającej się przepowiedni. Żywym dowodem na to, że powinna być zlikwidowana.

Nie jest to jednak formalnie łatwe do przeprowadzenia. Zresztą politycy PiS dziś chyba tego w ogóle nie biorą pod uwagę, nie ta perspektywa. Adam Lipiński jest zapewne szczery, zaczynając każdą kolejną fazę negocjacji deklaracją, że dla niego horyzontem są wybory prezydenckie 2010. TVP ma nie zwalczać kandydatury Lecha Kaczyńskiego – nic mniej, ani nic więcej. Jeśli Zuzanna Dąbrowska ma rację, zauważając, że dla kolejnej ekipy biorącej publiczne media stawką jest też udział w ich cyfryzacji, głównych profitentów widziałbym w łebskich, zaradnych ludziach Kwiatkowskiego. PiS skoncentruje się na politycznej propagandzie, i zresztą weźmie na siebie główne odium krytyki komentatorów sprzyjających Platformie.

Telewizja marzeń Kaczyńskich

Próba przekonywania liderów Prawa i Sprawiedliwości, że ten skok jest nieopłacalny, to chyba strata czasu. Po pierwsze on doraźnie może być opłacalny – przy wszystkich moralnych stratach perspektywa wyborów prezydenckich jest logiczna i wymierna. Po drugie zaś Lech i Jarosław Kaczyńscy są głęboko przekonani, że coś takiego jak niezależność dziennikarska nie istnieje, więcej, że stanowi przykrywkę dla poglądów i machinacji ich wrogów, zawsze liberalnych, a dziś sprzyjających Platformie.

Dlatego media sterowane ręcznie przez polityków to dla nich rozwiązanie nie tylko poręczniejsze, ale także bardziej sprawiedliwe. Uważam ten sąd za uproszczony i w sumie niebezpieczny, choć trzeba przyznać, że w ostatnich latach świat mediów, także tych komercyjnych, zrobił wiele, aby to mniemanie Kaczyńskich potwierdzić.