Człowiek w swojej swobodzie, poza przepisami prawa, jest jeszcze ograniczony obyczajem oraz dobrym wychowaniem, czyli kindersztubą. Jeżeli jest. Ani uczestnictwo w polityce, ani w recenzowaniu polityki nie powinno znosić, łagodzić i zmieniać zasad dobrego wychowania i przyzwoitego zachowania. U nas, w polskiej polityce i w polskich mediach, niestety często znosi.

Winę za obniżenie standardów, nie chcę używać pojęć moralności ani nawet etyki, po prostu dobrego wychowania – ponoszą gremialnie politycy. Bez partyjnego rozróżnienia, po prostu ta grupa ciągle zresztą tych samych ludzi, którzy od początku III Rzeczpospolitej praktykują politykę jako sferę leżącą poza granicami przyzwoitości, wyznacza poziom dyskursu publicznego w mediach.

Tak jak w sypialni
Jesteśmy przodującym w Europie krajem, jeśli chodzi o liczbę procesów prasowych o obrazę. Sądy muszą u nas spełniać rolę mamusi i tatusia wobec starych, brzuchatych i wąsatych koni, którym rodzice nie wpoili w porę zasad kindersztuby. Podobną rolę pełnią rozmaite listy otwarte, protesty i oświadczenia organizacji zawodowych. Są to zawsze protesty grupowe piętnujące naruszenie także grupowych interesów, przybrane w girlandy oburzenia moralnego.

Odbierające z reguły bohaterowi tych protestów cechy indywidualne, traktujące go jak narzędzie, oczywiście świadome, ciemnych sił.

Jestem idealistą i jestem indywidualistą, dlatego na akcję dziennikarzy TVN, która doprowadzila do Begergate patrzę z prywatnego punktu widzenia. Jeśli panowie Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski zrobiliby to samo w życiu osobistym, zainstalowaliby kamerę w sypialni, żeby złapać żonę in flagranti z listonoszem, to znaczy, że takie metody dochodzenia prawdy mieszczą się w ich pojęciu przyzwoitości. Wobec tego nie można mieć do nich żadnych pretensji. Są w porządku. Co innego, jeśli granice działań prywatnych przebiegają w innym obszarze etycznym niż publicznych. Wtedy jest coś nie w porządku, ale to już nie moje, ani niczyje inne zmartwienie, jak tylko samych zainteresowanych. Pora na autorefleksję. W najgorętszym momencie dysput nad aferą Begergate zadzwonił do mnie profesor Bolesław Orłowski, historyk nauki i powiedział, że przypomina mu to brodaty dowcip o małym Kaziu, który zaglądając przez dziurkę od klucza do sypialni rodziców powiedział z oburzeniem – i tacy ludzie zabraniają dłubać w nosie.

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich wydało apel do środowiska dziennikarskiego o rzetelność, niezależność i bezstronność oraz unikanie propagandy. Takie apele do kogokolwiek o cokolwiek są z doświadczenia i definicji nieskuteczne, to znaczy zbędne. Zwłaszcza jeśli środowisko, jak w tym przypadku dziennikarskie, apeluje samo do siebie. Nawet zamiast dyskusji apel wywołał falę swiętego oburzenia i oddawania legitymacji SPD na znak protestu. Jeśli nie ma możliwości porozumienia się środowiska co do zasad, jeśli każda próba wyznaczenia kładki przez bagno prowadzi do pyskówki, to znaczy, że polityka pozbawiła nas, dziennikarzy, samodzielności myślenia. To nie my, wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu wpływamy na politykę, to polityka wpływa na nas. Dzieli grupę zawodową, obarczoną misją i obdarzoną zaufaniem społecznym, na podgrupy sympatii i interesów między którymi nie może być porozumienia nawet co do podstaw wykonywania zawodu.

TVN emitowała fragmenty nagrań w audycjach krajowych, gospodarczych i zagranicznych. Beger z Lipińskim nie było można obejrzeć tylko w sporcie i prognozie pogody. Stacja uznała to za swój historyczny sukces i to jest w porządku. Moje wątpliwości budzi nazwa, jaką nadano temu nagraniu – Taśmy Prawdy. To coś z Orwella. Podobnie zresztą jak określenie korupcja polityczna.

Zniewolenie – wolnością

53 lata temu zmarł towarzysz Józef Wissarionowicz Stalin. Obok innych zalet, takich jak polityczna skuteczność i surowość moralna, był również Wielkim Językoznawcą, który odkrył, że język nie należy ani do bazy materialnej, ani do nadbudowy. Innymi słowy, że można go swobodnie kształtować aktem woli niezależnie od aktualnego stanu stosunków produkcji i świadomości proletariatu. Stalin wyrzucił język poza marksowską konstrukcję rzeczywistości i postawił go ponad bazą i nadbudową. Więcej, z właściwą sobie bystrością zauważył, że język jest idealnym narzędziem nie do opisywania, ale do kształtowania i bazy, i nadbudowy. Przez niewielkie nawet przesunięcie znaczenia słów można osiągnąć niebywałe efekty i nędza staje się dobrobytem, zniewolenie wolnością a idiota geniuszem. Towarzysz Stalin bardzo by się nam teraz przydał, bo może on potrafiłby, z tym doświadczeniem, wytłumaczyć, jak jest naprawdę, gdzie mamy bazę, gdzie nadbudowę, a gdzie wetknęliśmy nasz język. A raczej, czy go wyciągnęliśmy z otworu, w którym tkwił przez lata PRL.

Jako rzemieślnik, którego narzędziem jest język, jestem bardzo uwrażliwiony na jakość i czystość narzędzia. Kiedy czytam w komentarzu Piotra Stasińskiego na łamach bdquo;Gazety Wyborczej” o ciemnej operacji, jak żywcem wziętej ze świata gangsterów, niesłychanym obrazie korupcji politycznej, moralistycznych frazesach braci Kaczyńskich pękających jak bańka mydlana, obrzydliwym cynizmie, oniemiałej Polsce, śmietniku historii i hałastrze, zastanawiam się, czy produkt wykonany przy pomocy takiego narzędzia jest już nie tylko europejskiej, ale nawet polskiej jakości. To przecież język, który skądś znam. Zabrakło tylko brudnej wody na młyn, w interesie określonych kół. Oczywiście, zgodnie z wyłożoną powyżej teorią indywidualizmu i kindersztuby, jeżeli Stasiński tak samo rozmawia prywatnie i w gronie rodzinnym, jest w porządku. To znacznie lepsze niż gdyby na wzór doktora Jekylla i mister Hyde'a (niektórzy mówią O'Hyda) miałby być inny w każdej z życiowych ról. Bo w którejś z nich musiałby zadawać gwałt swojej naturze.
Niedawno przez łamy bdquo;Dziennika” przetoczyła się, wywołana artykułem Rafała Ziemkiewicza o bdquo;Małpim rozumie” dyskusja o stosunku większości mediów i dziennikarzy do rządów PiS. Namawiano mnie, żebym wziął w niej udział, ale nie mogłem się jakoś przełamać. Recenzowanie poczynań kolegów, nie w konkretnych przypadkach pojedynczych wybryków, przejawów bezmyślności albo przynajmniej lekkomyślności – ale generalnie, wydawało mi się zbyt karkołomnym zadaniem, obarczonym ryzykiem popełnienia niesprawiedliwości.

Zresztą jądro problemu tkwi, moim zdaniem, gdzie indziej. W złudzeniach obu stron zaangażowanych w debatę publiczną, to znaczy polityków i dziennikarzy. Dziennikarzom wydaje się, że powinni nie tylko obiektywnie i krytycznie opisywać rzeczywistość, ale także ją kształtować zgodnie z własnymi wyborażeniami, własnymi preferencjami politycznymi, często z interesami grupowymi albo środowiskowymi snobizmami. Na dodatek towarzyszy tym przekonaniom wiara, że tworzenie medialnej rzeczywistości może być skuteczne.

To są iluzje. Mieszkałem wiele lat w Niemczech i w czasie mojego tam pobytu Helmut Kohl wygrał czterokrotnie wybory kanclerskie, mimo że był bity, szargany i opluwany niemal przez wszystkie media, z telewizją publiczną na czele. Kpiono z niego, oskarżano, insynuowano najgorsze rzeczy, a on wygrywał. Pomimo? Dlatego? Czy po prostu dla wyborcy kampania medialna była bez znaczenia?

Nie na poziomie krów
Trzeba by spytać niemieckich politologów, ale obawiam się, że i oni są tu bezradni. Zresztą tak jak i nasi specjaliści, których zdaniem bracia Kaczyńscy nie powinni byli wygrać wyborów.

Po drugiej stronie mamy polityków sądzących, że ktoś, kto ma – jeśli nie kontrolę to wpływ na media – ten ma albo będzie miał władzę. Najpopularniejsza jest oczywiście teza o konieczności posiadania telewizji publicznej dla zdobycia i utrzymania władzy. Ale jest to tylko lustrzane odbicie złudzeń dziennikarskich. Gdyby to była prawda, że władza nad mediami gwarantuje władzę nad ludźmi i państwem, generał Jaruzelski do dziś byłby prezydentem, a Rakowski premierem.

Nie możemy się obejść ani bez polityki i polityków, ani bez mediów i dziennikarzy. Oba te byty są konieczne, ale należałoby zadbać, żeby zostały jak najstaranniej oddzielone. Aby ludziom nie myliła się propaganda z informacją ani indoktrynacja z publicystyką. Na polityków bym w tej sprawie nie liczył. W demokracji media dlatego muszą pozostawać poza wszelką kontrolą, że szkody, jakie przyniosłoby ograniczenie wolności poglądów, byłyby większe od szkód powodowanych przez nadużycie tej swobody. Na rzymskie pytanie Quis custodit custodes (kto strzeże stróży) odpowiedź jest ciągle ta sama. Nikt. Strzegą się sami. Nikt nas, dziennikarzy, nie ustrzeże przed nadużyciem wolności słowa, jeśli nie zrobimy tego sami. Aby mieć konieczną ku temu moc, trzeba się jednak wyrzec ambicji politycznych. Nie jesteśmy już inżynierami dusz. Dzięki Bogu.

Językoznawca Józef Wissarionowicz zainicjował kiedyś dyskusję w sprawie zwiększenia mleczności krów podczas wieczornego udoju, której tematem głównym był wpływ trockistowskiego odchylenia u Kamieniewa i Zinowiewa na poziom tłuszczu w mleku. Nie prowadźmy dyskusji o polityce obecnego rządu na tym poziomie. Na początek wystarczy.




lt;BIOgt;*Maciej Rybiński, dziennikarz, publicysta. Debiutował jako felietonista tygodnika bdquo;ITD” i scenarzysta serialu telewizyjnego bdquo;Alternatywy 4”. W stanie wojennym na emigracji, współpracownik m.in. BBC, bdquo;Kontaktu” i bdquo;Kultury”. Komentator bdquo;Wprost”, bdquo;Rzeczpospolitej”, dziennika bdquo;Fakt”. Ostatnio opublikował zbiór felietonów bdquo;Jestem, więc piszę” (2003)