Dla uważnych obserwatorów polskiej polityki było to czytelne i przewidywalne od chwili, gdy PKW ogłosiła wygraną PiS w ostatnich wyborach parlamentarnych. Był to triumf bez precedensu, indywidualne zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego, który wreszcie po wielu latach prób osiągnął to, do czego dążył zawsze: zdobył samodzielną większość w Sejmie. Władzę dającą możliwości po 1989 roku w Polsce nienotowane.
Donald Tusk wiele razy krzyżował Kaczyńskiemu plany polityczne. Dziś, gdy to szef PiS niepodzielnie rządzi Polską, zupełnie nielogiczne z jego strony byłoby chodzenie na jakieś kompromisy z samym sobą i udzielanie wsparcia śmiertelnemu i w praktyce wciąż jedynemu poważnemu konkurentowi politycznemu, który w przyszłości może jeszcze odsunąć go od władzy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę pamiętliwość, zacietrzewienie oraz bezkompromisowość lidera PiS.
Mnie więc decyzja PiS zaskoczyłaby wtedy, gdyby była radykalnie odmienna. Jest typowo PiS-owska, co określiłbym znanym w Polsce, bo dość często stosowanym nie tylko w polityce, określeniem: sięganie prawą ręką do lewego ucha.
>>> WIĘCEJ CZYTAJ W PONIEDZIAŁKOWYM WYDANIU DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ >>>