Kontrola NIK wykazała błędy we wprowadzonych zmianach. Wskazała również, kto jest za to odpowiedzialny – MEN (resort w wydanym wczoraj oświadczeniu zapewniał, że zarzuty są bezzasadne). Kontrolerzy piszą bez ogródek, że ministerstwo nie dysponowało "pełnymi i rzetelnymi" informacjami na temat m.in. kosztów reformy, stanu przekształcenia lub likwidacji gimnazjów czy możliwości przyjęcia do szkół podwójnegorocznika.
Co w tym nowego i co to zmienia? Moim zdaniem bardzo wiele. Po raz pierwszy można bowiem poruszyć wątek odpowiedzialności. O błędach reformy mówi kontrolny organ państwa, a nie opozycja czymedia.
Do tej pory rozmowy dotyczyły tego, czy lepszy dla dzieci będzie nowy czy stary model oświaty. Jak sobie z tym poradzą szkoły? Za każdym razem można było w towarzystwie znaleźć kilku przeciwników i zwolenników zmian. Każdy odwoływał się do prywatnego doświadczenia – własnej szkoły czy obserwacji swoich dzieci albo znajomych. Dyrektorzy szkół narzekali, że jest chaos. Ale wiadomo – nikt nie lubi zmian, więc ich opinie były traktowane z dystansem. Samorządy wyliczały, że nie mają pieniędzy – ale już się przyzwyczailiśmy, że to zawsze problem. Poza tym samorządowcy często są w opozycji do ekipy rządzącej. Rodzie się buntowali, ale tu też pojawiał się czynnik upolitycznienia debaty i jej polaryzacji.
Ale teraz pojawiło się coś, co zupełnie zmienia narrację i nie ma nic wspólnego z tym, czy jesteśmy za czy przeciw ośmioletniej podstawówce i czteroletnim liceom. Niezależnie od tego, w którym obozie się znajdujemy, mamy ocenę organu państwa (NIK), że minister, przygotowując zmianę wpływającą bezpośrednio na los ok. trzech milionów dzieci (tyle szacunkowo jest obecnie w szkole), robił to bez dokładnych i wnikliwych analiz. Samo to wywołuje co najmniej niedowierzanie. Pytanie, czy to nie jest dowód na przekroczenie uprawnień i działanie na szkodę interesu publicznego? Warto podkreślić, że NIK nie oceniała, czy warto było likwidować gimnazja, tylko jak to zrobiono i czyim kosztem.
Poszkodowanych kontrola wskazuje bardzo precyzyjnie. Są nimi dzieci. Fakt, że muszą one jeść w tłoku, uczyć się na kilka zmian, nie mają miejsca w szatni ani szafki na plecak, można jeszcze przełknąć. Ale to, że wątpliwości budzi zmiana podstawy programowej, wywołuje moje przerażenie. Chodzi przecież o treści, które są wpajane od najmłodszych lat uczniom po kilka, nawet po osiem–dziewięć godzin dziennie. A NIK wyliczyła, że tylko 20 proc. ekspertów je opracowujących było rekomendowanych przez instytucje związane z systemem oświaty. Nie dość tego – okazuje się, że w zawartych z ekspertami umowach na przygotowanie podstawy programowej brak było zapisów określających, że mają oni zagwarantować zapewnienie spójności treści nauczania z liczbą godzin planowanych na realizację poszczególnych zajęć.
Już wcześniej budziło wątpliwości to, że MEN za wszelką cenę nie chciało ujawnić, kto był autorem nowej podstawy programowej. Do tego stopnia, że nie ugięło się przed procesem sądowym, który wytoczyła mu Fundacja Przestrzeń dla Edukacji. Przegrało. A sąd napisał w uzasadnieniu, że współpraca z MEN nie powinna być niczym wstydliwym. Szczególnie że „jak przy każdej okazji podkreślała Minister – reforma edukacji jest doskonale przygotowana”. Czyżby zatem MEN zdawało sobie sprawę, że wcale niebyła?
Kolejnym dowodem na brak odpowiedzialnego podejścia jest tempo. Tak dużej reformy – największej od 1999 r., kiedy wprowadzano gimnazja – nie dało się przeprowadzić w dziewięć miesięcy. Potwierdza to również w swojej kontroli NIK. Jeżeli faktycznie rządowi zależało na dobru dzieci, to dlaczego nie mógł chociażby reformy rozłożyć na lata? Nie mam wątpliwości, że ważniejsza była rozgrywka polityczna: obawiano się, że gdyby reforma była wprowadzana w roku wyborczym, to zostałaby wykorzystana przez opozycję.
W efekcie zrealizowano ją na siłę i po trupach.
Podczas strajku nauczycieli premier Beata Szydło i minister edukacji Anna Zalewska martwiły się, że nauczyciele biorą na zakładników dzieci. Czy wprowadzając reformę, brano pod uwagę, że zakładnikami stali się właśnie uczniowie? A przynajmniej królikami doświadczalnymi.
Gdy chodzi o pieniądze, urzędnicy muszą przestrzegać dyscypliny finansów publicznych. Mają obowiązek udowodnić, że wszystkie wydatki są zgodne z interesem społecznym. Przepisy działają tu jako straszak. Ale co z urzędnikami, którzy zmieniają prawo kosztem części obywateli?
Istnieje art. 231 kodeksu karnego, który mówi, że „funkcjonariusz publiczny, który przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Najczęściej jednak dotyczy to sytuacji, w której ktoś weźmie łapówkę czy ustawi przetarg etc.
Zastosowanie tego przepisu wobec urzędnika, który nie dopełnił wszystkich obowiązków, wprowadzając kluczową reformę – jest sprawą otwartą. I nie dotyczy to konkretnie ministra edukacji, tylko każdego, kto w sposób niefrasobliwy wprowadza zmiany. To samo powinno dotyczyć ministra sprawiedliwości, który zmienia kodeks karny w chaotyczny sposób czy szefa resortu zdrowia, któremu nie udaje się zapewnić dostępu do leczenia.