Średnio co tydzień zmieniam auto, ale wyłącznie po to, żeby nie musieć kupować własnego. Prowadzę konto na Inście, na którym nieregularnie pokazuję się w obecności któregoś z moich dzieci, żony, znajomych, współpracowników, psa, butelki wina, ewentualnie jakiegoś nowiutkiego modelu. W świetle tego wszystkiego zupełnie nie rozumiem, dlaczego uchodzę za specjalistę od motoryzacji i tak często słyszę pytania w stylu: „Jakie auto warto kupić?”. To tak, jakbyście zapytali Tadeusza Sznuka o to, jaką szkołę powinniście wybrać, żeby znać odpowiedź na wszystkie pytania. Albo poprosili Johnny’ego Sinsa, żeby doradził wam, z którą dziewczyną się ożenić, skoro przetestował wszystkie.
Możecie czytać moje wypociny, przeglądać liczne fora w internecie, radzić się znajomych, posiłkować tabelkami w magazynach motoryzacyjnych (gdzie samochód A wygrywa z wozem B o 0,3 punktu w skali 500-punktowej), ale nie zmienia to faktu, że nikt nie powie wam definitywnie, jakie auto powinniście kupić. A jeśli to zrobi, to znaczy, że jest idiotą i nie powinniście go słuchać. Bo każdy z nas ma inne oczekiwania, gust i preferencje. Dam przykład.
Otóż zakochałem się bezgranicznie w bmw M2 competition. Jest to wóz o charakterze szkolnego chuligana. Tylko czeka na to, byście go sprowokowali, a następnie po prostu wali was pięścią w nos. To samochód, który jest jak surowy krwisty stek w wegańskiej knajpie. To auto, w którym na każdym zakręcie przypominacie sobie o istnieniu praw fizyki. Non stop czujecie się w nim napięci i jednocześnie szczęśliwi. Wóz z jednej strony uwielbiający brutalność, ale z drugiej – wymagający łagodności i czułości. Szczególnie wtedy, gdy na drodze robi się mokro. W odpowiednich warunkach każdy litr benzyny M2 competition zamienia w tumany dymu z opon, hektolitry potu, wiadro endorfin i beczkę adrenaliny. W ułamku sekundy potrafi zafundować podróż do świata ekstazy. Ale jeżeli będziecie nieostrożni, będzie to podróż na tamten świat…
Reklama