Tyle że przez 47 lat obecności Wielkiej Brytanii w europejskich strukturach już bardzo wiele wody upłynęło w Tamizie. Procesy globalizacyjne na niespotykaną wcześniej skalę zmniejszyły świat. Migracje oraz rozwój technologii cyfrowych potęgują wrażenie chaosu. Imperium amerykańskie dostaje zadyszki, Chińczycy już nie tylko trzymają się mocno. W tym rozedrganym świecie każda akcja rodzi reakcję: globalizacja zrodziła tendencje antyglobalistyczne.
Czy można wyjść z czegoś, jeśli w tym czymś w pełni się nie było? Właśnie tak, z ironicznym dystansem Brytyjczycy komentują bolesne rozsta(wa)nie z UE. W tak skomplikowanej relacji rozwód z orzekaniem o winie (którego wydają się domagać urażeni euroentuzjaści z kontynentu) nie jest możliwy. Jak zatem sensownie ułożyć separację?
W Londynie panuje przekonanie, że w gruncie rzeczy chodzi o wynegocjowanie odpowiedniej umowy handlowej. Ale Wielkiej Brytanii nie można porównywać z krajami, które takie traktaty z Brukselą podpisały. Po pierwsze jest bliżej niż Kanada czy Argentyna, obie strony nie mają też czasu na podpisywanie wielu umów bilateralnych, jak robi to Szwajcaria. Trzeba też pamiętać o tym, że nie chodzi wyłącznie o uregulowanie importu towarów, lecz też przepływu ludzi, którzy tworzą usługi i pomnażają kapitał, oraz jednego z najcenniejszych zasobów w dzisiejszej gospodarce – danych.
Reklama