Gdyby za wizytą prezydenta Andrzeja Dudy w USA stały konkrety w sferze wojskowej, nie miałoby żadnego znaczenia to, że jest wpisana w kalendarz wyborczy w Polsce. Podpisanie negocjowanej z Waszyngtonem poważnej umowy międzynarodowej o współpracy – Defence Cooperation Agreement (DCA), która zakłada wzmocnienie sił amerykańskich w Polsce i reguluje zasady ich obecności – przykryłoby każdy zarzut o upolitycznienie spotkania. Również ten o ingerencję w wybory. Bo Donald Trump nie jest pierwszym ani ostatnim prezydentem USA, który zaprasza do Białego Domu swoich faworytów, by wesprzeć ich na finale kampanii.
Dokładnie według tego samego schematu – tylko mniej ostentacyjnie – działali demokraci, wspierając premierów Izraela: Szimona Peresa i Ehuda Baraka. Obaj podzielali wizję procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie promowanego przez Waszyngton i trzeba było im… życzyć powodzenia. Republikanin powtórzył ten ruch wobec walczącego o utrzymanie władzy w Izraelu lidera prawicy Binjamina Netanjahu. Przy czym każdy z tych polityków mógł liczyć na konkretne korzyści. Netanjahu podczas swoich wyborczych podróży do Stanów wypracował decyzję USA o przeniesieniu ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. Trump uznał też suwerenność Izraela nad Wzgórzami Golan i zgodził się na aneksję Doliny Jordanu (ten punkt jest realizowany najwolniej). To zmiany tektoniczne na mapie Bliskiego Wschodu.
Reklama