Pan ma dopiero 70 lat.
Dopiero?
Myśli pan o sobie jak o starcu?
Nie, broń Boże.
Lech Wałęsa cały czas się żegna, mówi, że już się ze św. Piotrem wita.
Nie, ja się nie żegnam. Nieprzyjemne jest tylko to, że już nie chodzę na wesela, nie mówiąc o chrzcinach. Znajomych spotykam tylko na pogrzebach. Ostatnio Heniek Wujec odszedł. Poznałem go w 1976 r. W KOR, u Jacka Kuronia. W Warszawie dwa domy były otwarte, do których każdy mógł przyjść, o każdej porze. Jeden to właśnie dom Jacka. Drugi to Heńka i Ludki. I jak myślę o Heńku, to oczywiście myślę też o Ludce. To była jedność.
Jak pan i pana żona Alina Pienkowska.
Hm. Jak Heniek, to i Ludka. Zawsze. Raz spałem w domu Wujców. Po jednej nocy miałem dość, bo bez przerwy drzwi się otwierały i ktoś wchodził. Heniek kładł się o godz. 1, wstawał o godz. 5 rano. O godz. 23 to tam się jeszcze normalne życie toczyło. Często bywała bezpieka. Co najmniej raz na miesiąc Wujcowie mieli rewizję. Tam w normalny dzień było z 20 osób. I z 15 esbeków. Henio miał taką metodę, że jak esbecy coś znaleźli trefnego, to kładli to na środku pokoju. Stosik się robił coraz większy i wtedy Henio podchodził i jak gdyby nigdy nic wyciągał coś z niego i chował w inne miejsce. Pamiętam, miałem raz coś w kieszeni i kombinowałem, gdzie to ukryć. Byłem przekonany, że sterta płaszczy w jednym z pokoi należy do tych, którzy zostaną za chwilę zatrzymani, więc do kieszeni jednego z nich włożyłem to, co miałem trefnego. Po rewizji esbecy się ubierają. I nagle wybuch śmiechu. Jeden wyciąga bibułę z kieszeni płaszcza. Jego koledzy też pękali ze śmiechu.
Wywieźli was na komisariat?
Do aresztu. Wylądowaliśmy na Wilczej albo na Cyryla i Metodego. Warszawskie areszty – w porównaniu z gdańskimi – były fatalne. Śmierdzące, zasikane, koce i cele cuchnące. Jedno wyro. Brudno.