Jakby nie patrzeć cała zabawa zaczęła się w momencie, gdy zasiadająca w Radzie Mediów Narodowych, a zarazem w Sejmie, Joanna Lichocka udzieliła wywiadu Elżbiecie Rutkowskiej z "Dziennika Gazety Prawnej". Rzecz dotyczyła jednego z najbardziej gorących tematów, bo obiecanej już pięć lat temu przez Jarosława Kaczyńskiego "polonizacji mediów". Obietnica ta została wielokrotnie powtórzona podczas trwającego ponad rok maratonu wyborczego, jaki musieliśmy ostatnio przeżyć. Przy czym słowo "polonizacja" stopniowo ewoluowało w stronę "repolonizacji", by następnie zmienić się w "dekoncentrację". Tym, co o pod owym pojęciem się kryje żywo zainteresowani są właściciele mediów, rzesze ich pracowników, wszyscy politycy, a czasami nawet zwykli odbiorcy medialnych treści.
Wywiad z Joanną Lichocką zapowiadał się jak uchylenie rąbka tajemnicy, niestety udzielając go bohaterka okazywała się wyraźnie zdekoncentrowana. Jedyny konkret jaki powiedziała brzmiał, iż idea "dekoncentracji" narodziła się po to, żeby ulżyć doli … Tomasza Lisa, "który zadarł z TVN, potem z Polsatem i mediami publicznymi – więc teraz nie ma dla niego roboty w żadnej telewizji i jest skazany na małą grupę odbiorców w Internecie". Posłanka Lichocka wyglądała przy tym na szczerze przejętą niedolą kolegi po fachu. Gdybyż wspomniane intencje okazały się prawdziwe, wówczas prezes Kaczyński mógłby już za życia kandydować do grona świętych. Wystarczy przypomnieć sobie debatę jaką w październiku 2011 r., tuż przed wyborami parlamentarnymi, stoczył z Tomaszem Lisem na żywo w TVP2. Zastępujący wówczas Donalda Tuska dziennikarz nawet nie ukrywał, iż jego największym marzenie jest wbić się kłami wprost w tętnicę szyjną prezesa. A tu po latach wychodzi na to, że naczelnik państwa po chrześcijańsku wybaczył tamten wieczór i chce śmiertelnemu wrogowi załatwić posadę w telewizji. Tylko w sumie o wiele prościej byłoby kazać Jackowi Kurskiemu, by wzorem świętej pamięci prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego zaproponował Tomaszowi Lisowi jakiś sowity kontrakt, zamiast fundować wszystkim "dekoncentrację".
Zwłaszcza, że wówczas można by uniknąć drażnienia ambasador Georgette Mosbacher, która błyskawicznie wychodzi z siebie, ilekroć ktoś użyje słowa "dekoncentracja" w pobliżu nazwy "Discovery TVN". Zupełnie jak jej kolega od młodzieńczych lat Donald Trump, gdy obok słowa "amerykańskie interesy", ktoś powie "Chiny".
Wprawdzie oddając sprawiedliwość Joannie Lichockiej ta uczciwie przyznała, że prowadząca z nią wywiad dziennikarka o rynku medialnym i możliwych skutkach dekoncentracji na wzór francuski wie dużo więcej. Nie zmieniało to jednak wniosków płynących z rozmowy. Jeden z wielu był taki, że posiadający cztery naziemne telewizje TVN musiałby się zadowolić jedną, a pozostałe trzy sprzedać. Wprawdzie Polsat posiada aż sześć, więc miałby jeszcze mniej powodów do radości, leczy chyba ten fakt niespecjalnie uspokoił panią ambasador. Podobnie jak jej znajomego prezes i CEO koncernu Discovery INC Davida Zaslava.
Ich wzajemna sympatia nie jest zresztą żadną tajemnicą. Ambasada USA na swej oficjalnej stronie udostępnia relację z ósmej Jewish Awards Gala jaka 3 marca tego roku odbyła się w Carnegie Hall w Nowym Jorku. W jej trakcie prezes Zaslava osobiście wręczał pani Mosbacher wyróżnienie za: "działalność na rzecz tolerancji i walki z nienawiścią w ramach prowadzonego przez amerykańską misję dyplomatyczną w Polsce programu szerzenia wiedzy o Holokauście i bogatym dziedzictwie żydowskim w Polsce".
Jednak tolerancja pani ambasador ma swoje granice. Oczami wyobraźni można ujrzeć ten moment, gdy na jej biurku ląduje tłumaczenie wywiadu udzielonego przez Joannę Lichocką z zakreślonymi na czerwono fragmentami. Przy czym żaden jakoś nie odnosi się do Tomasza Lisa i jego niedoli. Już po chwili najbliżsi współpracownicy pani ambasador widzą, że nie tylko jej włosy są całe czerwone. Po czym słyszą komendę: "Dawać Twitter i asystenta!".
Pierwszy twitt wysłany w piątkowe popołudnie brzmiał następująco: "Pluralizm w polskich mediach już istnieje. Przymusowe rozdrobnienie mediów ograniczy wolność słowa, ponieważ przetrwają tylko państwowe i małe media. Polskie społeczeństwo nie skorzystałoby na mniejszej liczbie różnorodnych głosów”. Po tym komunikacie Georgette Mosbacher wzięła w obronę wszystkich nadawców (także z polskim kapitałem) ogłaszając, że: "Zmuszanie firm medialnych do sprzedaży akcji zmusi inwestorów do szukania innych rynków. To nie jest dobry klimat inwestycyjny - to cenzura. Przyciąganie inwestycji zagranicznych i silna gospodarka wymaga przewidywalności".
I w tym miejscu właściwie zaczyna się historia metaforycznego prosięcia „baby, co to nie miała kłopotu”. Nie da się ukryć, iż obecnie rządzący III RP obóz władzy znalazł się u szczytu powodzenia. Do pełni szczęścia brak mu już tylko tego, by media przestały jego przedstawicielom patrzeć na ręce. Mogliby oni wówczas w zdobytej władzy: pławić się, tarzać i rozkoszować nią, zupełnie bez ryzyka, że o nadużyciach usłyszą wyborcy. Po dekoncentracji słabe być może wykupywane przez spółki Skarbu Państwa media rzadko miałby ochotę podpadać rządzącym. Kusząca wizja, lecz zupełnie sprzeczna z interesami Georgette’y Mosbacher oraz amerykańskiego kapitału.
Pech dla obozu władzy jest ogromny, bo żeby zobrazować pozycję pani ambasador w polskiej polityce należałoby sięgnąć do anegdoty, jaką lubił opowiadać Antoni Słonimski. Ponoć niedługo po powrocie z emigracji do kraju (a działo się to w pierwszej połowie lat 50.), został zaproszony na dyplomatyczny raut. W jego trakcie na poetę wpadł ambasador ZSRR i rozpaczliwym szeptem zapytał: "Czy nie wie pan gdzie tu mógłbym zrobić sisiu?". Rozpromieniony Słonimski odparł: "Pan ekscelencjo może wszędzie!".
Pani Mosbacher cieszy się podobnym przywilejem. Acz ten fakt niesie ze sobą jedną wadę. Przeciętnemu Polakowi od razu przypomina się poseł Katarzyny II w Warszawie Nikołaj Repnin, wzywający do siebie na dywanik króla Stasia i trzymający twardą ręką za twarz ówczesne elity Rzeczpospolitej. Po Repinie przychodzi na myśl cały poczet rosyjskich oraz sowieckich ambasadorów baczących w imieniu Moskwy, czy Polakom we łbach się zanadto nie poprzewraca. Pamięć o upadlającej podległości aż do dziś nie chce jakoś zginąć w pomroce dziejów.
Georgette Mosbacher wyraźnie polubiła Polskę i widać po niej, że dobrze jej w naszym kraju, ale albo o tych historycznych zaszłościach nic nie wie, albo po prostu ma je głęboko w nosie. Czym nie ułatwia życia rządzącym stawiając ich przed trudnym dylematem. Mogą bowiem spełnić swe marzenie i "dekoncentrować" prywatne media, jednocześnie demonstrując wyborcom jak bardzo Polska jest suwerenna. Jednak od razu pojawia się ryzyko, że po tym jak mają już na pieńku z Berlinem, Paryżem i Brukselą, oberwą od Waszyngtonu. Oczywiście Trump może przegrać jesienne wybory, lecz wiele wskazuje na to, iż demokratyczna administracja Joe Bidena może sprawić Warszawie jeszcze bardziej przykładowy łomot w imię obrony wolności słowa.
Oczywiście łatwiej byłoby dokonywać wyboru w bezpiecznych czasach. Pech chciał, że zaczyna się rysować coraz bardziej prawdopodobna opcja stopniowego wchłaniania Białorusi przez Rosję, gdy tylko zostanie tam stłumiony bunt obywateli. Militarne gwarancje bezpieczeństwa, jakie daje Unia Europejska, są śmiechu warte. Jedyne realne mogą oferować Stany Zjednoczone. Tu pojawia się sedno kłopotów z wyborem w terminie długookresowym. Czy udawać, że zagraniczne zagrożenia nie istnieją i przez kilka lat czerpać pełną radość z "odzyskanego śmietnika" - jak pisał sto lat temu Juliusz Kaden-Bandrowski - czy spróbować zachować umiar i zadbać, żeby ów „śmietnik” przetrwał niespokojne czasy. Co będzie o wiele trudniejsze bez sojuszników i sojuszy.
Oczywiście opcja "po nas choćby i potop" zawsze jest kusząca, jednak nim rządzący ją wybiorą warto, żeby sięgnęli po kilka lektur i poczytali sobie jak wyglądały po „utracie śmietnika” ostatnie lata życia przedstawicieli sanacyjnych elit. Spędzano je głównie w obozach internowania w Rumunii oraz na szkockiej Wyspie Węży. Acz zawsze można było jak gen Bolesław Wieniawa-Długoszowski rzucić się z tarasu na bruk ulicy znajdujący się kilka pięter niżej.