Profesor przed duże P. Dla jednych przedmiot podziwu, symbol intelektualnej przewagi jego środowiska nad przeciwnikami. Dla innych - bezwzględnej politycznej gry. Dla mnie - człowiek z krwi i kości. Na pewno polityk wielkiego formatu.

Od 1989 r. zajmował przez lata stale ten sam spory gabinet na Wiejskiej - najpierw jako szef Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, potem przewodniczący komisji spraw zagranicznych, jeszcze później jako szef klubu Unii Demokratycznej. Zmieniały się polityczne konstelacje, a do sekretariatu Profesora jednakowo trudno było się dostać. Wyprostowany, z nieodłączną fajeczką, bardziej przebiegał, niż przechodził sejmowe korytarze. W złośliwej uwadze, że gdy jest na schodach, nie wiadomo, czy na nie wchodzi, czy schodzi, kryła się niechęć jego konkurentów, ale też przekonanie o jego politycznej wirtuozerii.

Reklama

Premiera Waldemara Pawlaka wyprosił kiedyś z gabinetu samym tylko wzrokiem, choć był jedynie opozycyjnym parlamentarzystą. Pełen wyższości styl Profesora przysporzył sporo biedy jego środowisku. Młodszych od siebie liberałów potraktował jako uczniaków, co doprowadziło do klęski Unii Wolności. A równocześnie dawny partyjny kolega Geremka, ale i jego wieloletni krytyk Kazimierz Ujazdowski mówi o nim: "Człowiek dobry i uważny, gotów do pomocy bez zbędnej ostentacji. I prawdziwy intelektualista ze starej szkoły, z tych zafascynowanych jeszcze szklanymi domami Żeromskiego".

Historyk półświatka

W świecie demokratycznej polityki był jednym z historycznych gigantów, ludzi, którzy swą pozycję w wolnej Polsce zawdzięczali zaangażowaniu w "Solidarność”. Jego droga do tego zaangażowania była nieprosta – jak wielu podobnych mu inteligentów, na dokładkę o żydowskich korzeniach, którzy przeżyli flirt z komunizmem.

Reklama

Tak to tłumaczył tygodnikowi "Wprost”: "Proszę sobie wyobrazić, jest rok 1948, młody chłopak przychodzi z prowincjonalnego miasta do metropolii, jaką wydaje mu się Warszawa. Wchłania świat innych książek niż te, które czytywał w domu. W tych książkach znajduje sprzeciw wobec ludzkiej krzywdy. Dowiaduje się z nich o świecie, o Europie, poznaje ideę sprawiedliwości społecznej i krytykę zachodniej demokracji, czyta o nieuchronności pewnych kosztów koniecznych, gdy chce się na dużą skalę wprowadzić społeczną sprawiedliwość”.

Wieloletni członek PZPR, ba, z poręki partii komunistycznej dyrektor polskiego instytutu kultury w Paryżu, zmienia się w opozycjonistę stopniowo, po roku 1968. Jest jednym ze strategów "Solidarności”. Już wtedy irytował konkurentów w łonie opozycji. Był przedstawiany jako przebiegły ekspert, rzecznik gier z władzą i interesów jednego środowiska: liberalnej lewicy.

Reklama

Z drugiej strony pewny siebie błyskotliwy Geremek, jak mało który z doradców "Solidarności” psuł też krew propagandzistom ekipy Jaruzelskiego. Narażało go to na kłopoty nieznane kolegom naukowcom. Był szczególnie nieprzyjemnie atakowany, starano się deprecjonować nawet jego pracę naukową (ponieważ pisał książki o średniowiecznych żebrakach i prostytutkach, nazywano go "historykiem półświatka”), a po jednym z zatrzymań Jerzy Urban usiłował go uczynić bohaterem afery szpiegowskiej.

Mnie szczególnie utkwił fragment ze wspomnień Lecha Kaczyńskiego, który w 1983 r. znalazł się wraz z Geremkiem w areszcie. Profesor, którego wtedy nazywano tak tylko przez grzeczność, bo władze odmawiały mu tytułu pomimo habilitacji, ma na szyi kołnierz ortopedyczny z powodu kontuzji. Musi z nim spać niemal na gołych dechach w celi. Kryminaliści i klawisze zwracają się do niego per ty. Znosi te niewygody ze stoickim spokojem. Ani przez chwilę nie traci majestatycznego stylu bycia, który będzie tak bardzo drażnił wielu i w wolnej Polsce.

Potężny i pechowy

Ani przez moment nie traci też wiary w likwidację komunizmu przez porozumienie władzy z "Solidarnością”. Ta konsekwentna postawa czyni go jednym z architektów Okrągłego Stołu. Jego władza w nowym państwie zdecydowanie przekraczała formalne uprawnienia. Ów wspomniany przed chwilą wielki gabinet, do którego nie można się było dostać tygodniami, był tej władzy symbolem. Choć ministrami spraw zagranicznych byli inni politycy, on miał wielki wpływ na kierunek dyplomacji i na to, kto jaką posadę otrzyma w MSZ. W czasach gdy jego obóz - środowisko Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności - był silny, trząsł także polityką krajową. Wreszcie w latach 1997-2000 sam został szefem polskiej dyplomacji.

Jednak gdy dokonać bilansu jego politycznych dokonań, Bronisław Geremek jawi się jako polityk pechowy. Jego potężna pozycja szefa Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego ulega szybkiemu zmniejszeniu podczas wojny na górze w 1990 r. Znaczna część solidarnościowych posłów odmawia z nim współpracy - z powodu różnic ideowych, ale i niechęci do jego wyniosłych manier. W roku 1991 staje wobec mirażu największego sukcesu - prezydent Wałęsa, z którym na przemian walczył i flirtował, desygnuje go na premiera. Ale to tylko pusty gest - wobec niechęci zjednoczonej przeciw Profesorowi prawicy misja się nie udaje. Widziałem tę porażkę na własne oczy. Jego wierna sekretarka Maria de Rosset-Borejsza płakała w sekretariacie, a sam Profesor zamknął się na kilka godzin w swoim gabinecie.

Niepowodzeniem największym staje się wypieszczona przez Profesora Unia Demokratyczna, zmieniona później - po połączeniu z liberałami - w Unię Wolności. Byłem w 1994 r. świadkiem wewnętrznej debaty, jaką środowisko Unii zorganizowało w mieszkaniu późniejszego ministra edukacji Mirosława Sawickiego. Profesor pomimo gigantycznego autorytetu w tych kręgach był atakowany z lewa i z prawa przez swoich kolegów, na przykład przez Władysława Frasyniuka, który domagał się przyjęcia bardziej wyrazistego antyklerykalnego kursu. "Panie profesorze, pana wystąpienie było takie jak zawsze, o wszystkim i o niczym" - grzmiał po robociarsku Frasyniuk. Geremek wierzył w formację wyważoną i pełną umiaru, przekonywał do tego ideału w swoim charakterystycznym złotoustym stylu, tymczasem Unia, coraz bardziej pogubiona, zaczynała trzeszczeć pod naporem przeciwieństw.

Stąd kolejne rozłamy, które odbierał jako swoje porażki pedagogiczne, bo zdradzali go kolejni uczniowie, a wreszcie bunt liberałów - zadający Unii śmiertelny cios - i stworzenie w 2000 r. Platformy Obywatelskiej. Doszło do niego dokładnie w momencie, gdy Geremek spełnił inne swoje marzenie: został liderem swojej partii. W rok później Unia nie dostała się wraz z samym Profesorem do parlamentu.

Nie chciał z SLD

W środowiskach prawicowych Geremek stał się symbolem wszystkiego, co najgorsze: elitaryzmu, ideologicznych uprzedzeń i politycznych gier. Czy słusznie? Bez wątpienia na początku III RP odwlekał budowę normalnego systemu partyjnego, a idealną demokracją były dla niego rządy jego kolegów z postkorowskiej elity. "Geremek jest politykiem skrajnie inteligenckim, pozbawionym poczucia ważności ludu w polityce” - mówił o nim w 2003 r. Jan Rokita, przez lata jego bliski współpracownik. Rokita skłócony z Geremkiem, ale niegdyś nim zafascynowany, zalecał, aby opisywać tę postać bez stereotypów. "Bronisław Geremek też zmieniał poglądy, choć bardzo nie lubił tego okazywać. Na gospodarkę - od ciągot socjalistycznych ku umiłowaniu konkurencji. Na samorząd terytorialny - powoli przesuwał się ku decentralizacji. Na Kościół - coraz bardziej doceniał jego rolę. I na prawicę - był coraz mocniej otwarty na współpracę z nią”.

Nawet Jarosław Kaczyński proszony, aby powiedział o Geremku coś dobrego, znalazł jedną jego zasługę: Profesor nigdy nie zdecydował się na współrządy z SLD. Zdaniem Rokity nie był w stanie przełamać estetycznej niechęci do postkomunistów - stąd jego rola architekta rządów Suchockiej, a potem Buzka, gdzie Unia współpracowała z prawicą. Będąc nieformalnym liderem liberalnej inteligencji, przedkładał parlamentowi konkordat i bronił aborcyjnego kompromisu. Był człowiekiem pełnym sprzeczności. Nie wszystko wyczytamy z jego świetnie skrojonych, ale nad wyraz dyplomatycznych wystąpień i wywiadów.

Schronieniem okazał się dla niego Parlament Europejski. Wybrany w 2004 r. z list gasnącej Unii Wolności przebiegał teraz z fajeczką korytarze wielkich gmachów w Strasburgu i Brukseli. To był jego świat - poufnych pogawędek prowadzonych nienaganną francuszczyzną z politykami wszystkich narodów. Tam jego prymat był naturalny, także wśród Polaków, którzy jak jeden mąż i skądinąd bez skutku poparli go na szefa europarlamentu. Reprezentował schodzące ze sceny środowisko, a jednak na zebraniach polskich parlamentarzystów przewodniczył właśnie on.

Gwałtowność krajowych sporów politycznych wciągnęła go ostatnio. Odszedł od dawnych zasad: krytykował polski, pisowski rząd w zagranicznych gazetach, a sprawę odmowy złożenia lustracyjnego oświadczenia uczynił tematem międzynarodowego skandalu. Ludzie mu bliscy tłumaczyli, że Geremek nie może znieść ostrego tonu, jakim bracia Kaczyńscy podsumowują III RP. Nie mógł też zaakceptować ostrości sporów o polską politykę zagraniczną. W czasach gdy on trząsł dyplomacją, ta polityka była przedmiotem mniej lub bardziej dorozumianego konsensusu.

Ale gdy przez Parlament Europejski przetaczały się debaty stawiające Polskę na cenzurowanym, Geremek znów pokazywał swoją mniej znaną twarz. Jak zaświadcza europarlamentarzysta z PiS Konrad Szymański, Profesor używał swoich wpływów we frakcji liberalnej, do której należał, aby łagodzić teksty uchwał zarzucających Polsce nietolerancję czy homofobię.

Pokój pełen książek

Był politykiem dawnego typu. "Polityka staje się demokratyczna, ludowa. (...) A u Geremka wszystko było wyrozumowane, nie do końca jednoznaczne, wszystko na pół-, ćwierćtonie, a tak naprawdę na ósemkach i szesnastkach” - oceniał Rokita. Stąd pełen dystansu stosunek do politycznych konkurentów i do dziennikarzy. Profesor naprawdę był zdziwiony, gdy ktoś chciał czegoś od niego na korytarzu. Owszem, mógł pogawędzić z pewną ulubioną sejmową dziennikarką, ale... po francusku.

Ale polityk dawnego typu to także taki, który potrafi się oderwać od politycznej narady, aby podyskutować o pisarstwie Mauriaca. I którego jeden pokój w kolejnych mieszkaniach wypełniony jest niemal w całości książkami. "Jego stosunek do francuskiej literatury to nie było hobby, to pasja" - wspomina Kazimierz Ujazdowski.

Choć nie lubił się fraternizować, nie był człowiekiem niezainteresowanym tym, co myślą o nim inni. Przekonałem się o tym i ja. Niedawno po moim komentarzu krytykującym jego decyzję, by nie składać kolejnego lustracyjnego oświadczenia, przysłał mi e-maila tłumaczącego bardzo poważnie swoje motywy. Ja zacząłem swój komentarz od słów "przy całej mojej sympatii do Bronisława Geremka”. On swój e-mail słowami: "Skoro pan odczuwa do mnie sympatię, powinien pan wiedzieć, że...”.

Zastanawiał się nad światem intensywniej, niż by to wynikało z bezkrytycznych komentarzy jego wielbicieli. W wywiadzie dla "Nowej Trybuny Opolskiej” z 2007 r. przyznawał, że jego środowisko potraktowało zbyt łagodnie ludzi dawnego komunistycznego aparatu, pozwalając im na "dzielenie korzyści, zysków i posad”. "Żałuję, że do tego doszło, uważam to za oczywistą patologię, pewnie mogliśmy to energiczniej zwalczać” - wyznał. Dalej Profesor uznał wprawdzie te patologie za mniejsze zło, ale językiem różniącym się od prymitywnego szczebiotu obecnej politycznej debaty.

Podobno rozważał definitywne wycofanie się z polityki w 2009 r. To przecież te jego wieczne estetyczne zastrzeżenia wypchnęły demokratów poza obręb zjednoczonej lewicy. Do PO też się nie garnął, bo musiałby tam przyjść, po dawnych zatargach z Donaldem Tuskiem, bez mała na klęczkach. Nie był politykiem, który umiał się poruszać w takiej pozycji.