O 55. premierze rządu Wielkiej Brytanii można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest postacią nudną i szablonową. Bynajmniej nie tylko z powodu charakterystycznej, zwalistej sylwetki i malowniczo rozczochranej fryzury.
Konserwatysta nieuczesany
Alexander Boris de Pfeffel Johnson (bo tak brzmi jego prawdziwe pełne nazwisko) - zwany w skrócie BoJo - urodził się w Nowym Jorku jako syn wyższego urzędnika Banku Światowego i malarki, a stara, arystokratyczna krew brytyjska miesza się w jego żyłach z francuską, żydowską i czerkieską. Otrzymał staranne wykształcenie w Eton i Oksfordzie, a podczas studiów należał do sławetnego Klubu Bullingdona (podobnie jak jeden z jego poprzedników na stanowisku premiera David Cameron, a także Radosław Sikorski). Jego tradycją było m.in. organizowanie hucznych biesiad. Przy okazji często demolowano restauracje (i niezwłocznie „honorowo” płacono gospodarzom za wyrządzone szkody całkiem pokaźne sumy, często gotówką). Inną tradycyjną rozrywką był tzw. debagging, czyli ściąganie spodni każdemu, kto czymś imprezowiczów uraził. „Noc w areszcie uchodziła za zachowanie godne bullingdończyków” - skonstatował potem biograf Johnsona Andrew Gimson.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji