Gdy przedwojenny sejmowy felietonista Bernard Singer dotknął tematu alkoholu w polityce, opowiadał o nim pogodnym, nieomal lirycznym tonem. Tak pisał w 1929 r.: „Pokłóciwszy się na komisji lub na plenum – wchodzisz do bufetu. Tu toczysz przyjemną rozmowę z przeciwnikiem, albowiem podczas jedzenia i picia nie masz obowiązku kłócić się, przeciwnie – przepraszają się wszyscy. Jedna »kolejka« załatwia wszystko. Pije poseł Dobija, endek, w ręce Smoły z Wyzwolenia. Całuje się ze wszystkimi posłami Sadzewicz z narodowej demokracji, zastępujący w drugim Sejmie mistrza de Rosseta. Pije ukraiński radykał, barczysty muskularny chłop Makiwka w ręce endeckiego posła Dzierżawskiego”.

Reklama

Zapomniane już nazwiska, ale znajome dla dziennikarzy politycznych z dłuższym stażem klimaty. Bo podobną terapeutyczną rolę pełnił alkohol w pierwszych latach III RP. Ostatnio stał się jednak tematem w świecie polityki coraz bardziej nieprzyjemnym. Nie dość, że tabloidy depczą po piętach politykom, którym choć odrobinę plącze się język, to jeszcze każdy z nich może paść ofiarą donosu kolegi z konkurencyjnej partii, który wystawi go dziennikarzom. Ale co gorsza – nie drugorzędne, ale najpoważniejsze postaci, takie z górnej półki, zaczynają się okładać butelkami po głowach.

Siedem win na dwóch

Zaczęło się od dziwnego obyczaju – prezydent i premier w imię starej przyjaźni wysączali razem litry dobrych trunków, a potem ludzie z ich otoczenia biegli w świat, czyli do znajomych dziennikarzy, epatować opisami alkoholowych słabości jednego lub drugiego. Opisami nieweryfikowalnymi, bo wprawdzie słynna informacja, że obaj panowie wypili, przy okazji pertraktacji przed wyborami 2007 r., siedem butelek czerwonego wina, dawała do myślenia, ale po pierwsze zrobili to razem, a po drugie każdy organizm jest inny.

Reklama

Potem politycy PO poszli dalej. Janusz Palikot otwarcie zaczął oskarżać Lecha Kaczyńskiego o alkoholizm. Teraz zaś puściły już wszelkie hamulce. Każdy, kto zna życie polityków, wie, że mają w ciągu dnia setki okazji, aby spotkać się z kieliszkiem, i to niejednym. Tymczasem szef klubu PO Zbigniew Chlebowski, polityk poważniejszy od Palikota, zdążył oskarżyć prezydenta o to, że miał dzwonić ze szczytu NATO do ministra Arabskiego „pod wpływem”. Lech Kaczyński zaś szybko zrewanżował się opowieścią o pozostającym w dziwnym stanie ministrze Sikorskim. Palikot także nie zrezygnował z show, występując zresztą w podwójnej roli. Zarazem inkwizytora demaskującego cudze, całkiem nieudowodnione słabości, i skandalisty chłepczącego wódkę na ulicy – „na kaca”.

W takiej sytuacji alkohol traci smak. Staje się kolejnym politycznym narzędziem, pułapką, okazją do złapania przeciwnika. Nic też dziwnego, że w Sejmie dawno zanikły wielkie przyjęcia, że koledzy z różnych partii rzadko dosiadają się do siebie w sejmowych restauracjach, aby przepić. „Kolejka” w parlamentarnych kontaktach załatwia coraz mniej. To nie znaczy, że politycy nie piją. Ale najczęściej w swoim gronie, w zaciszu gabinetów, w lokalach oddalonych od parlamentu czasem o kilometry. Przynajmniej w dzień, bo nocami najwięksi biesiadnicy podobno od czasu do czasu nadal hałasują w sejmowym hotelu.

Poseł się kiwa

Reklama

Pewien amerykański senator skwitował złośliwie przyjęcie w 1919 r. przez obie izby Kongresu poprawki wprowadzającej prohibicję słowami: „Przeszli się po barach w Waszyngtonie i zebrali kworum”. Pomimo prohibicyjnych zakazów alkoholowe pokusy i problemy amerykańskich ustawodawców nie znikły. W 1933 r. jeden z najbardziej znanych senatorów Key Pittman zadziwił londyńczyków, bo jako członek delegacji na ekonomiczną konferencję strzelał po pijanemu do latarni i ganiał z nożem po hotelowych korytarzach swojego asystenta. Jednak rodacy polityka zdziwieni nie byli, o jego alkoholowej chorobie wiedziano od lat. Nie przeszkadzało mu to przewodniczyć całemu Senatowi i jego komisji stosunków zagranicznych.

W III RP posłowie i senatorowie mieli zawsze do dyspozycji dwie restauracje i dwa barki z alkoholem, co budziło zresztą wątpliwości – w końcu to miejsce pracy. I wprawdzie żaden nie pobił rekordu senatora Pittmana, ale i tak doniesienia o kolejnych „pijanych Sejmach” bulwersowały publiczność.

Bulwersowały, choć początkowo rozchodziły się w sposób limitowany. Jest rok 1992, posiedzenie, pustawa sala, na galerii nudząca się grupa dziennikarzy czeka na następny punkt porządku. Przez wahadłowe drzwi przedziera się znany, a dziś wciąż czynny poseł SLD. Chybotliwym krokiem dociera do fotela, ledwie trafia. Potem siedzi i się kiwa. Obserwatorzy zastanawiają się, czy rzuci pawia. Nikt z dziennikarzy nie opisuje tego, co widział. Nie ma wśród nich przedstawicieli tabloidów – takie media nie istnieją. Nie ma też prawie kamer. Istnieje jedna jedyna telewizja.

Nawet pierwszy poseł znaleziony bez przytomności przed budynkiem Sejmu zdołał jeszcze ukryć swoją tożsamość. Jacek Kuroń, sam skądinąd podejrzewany o to, że w swoim termosie nosi alkohol, przypomniał w jednej ze swoich książek ten incydent. Kiedy gazety napisały o zdarzeniu (bez nazwiska), kilka klubów parlamentarnych było podobno przekonanych, że chodzi o ich członka. W rzeczywistości, o czym Kuroń już nie napisał, chodziło o członka Unii Demokratycznej, człowieka niepozornej powierzchowności, którego nikt by nie podejrzewał o taki wyczyn. Może zresztą jak tylu innych później tłumaczył się, że brał lekarstwo.

Lista poległych

Inni nie mieli już tyle szczęście, z czasem życie polityczne zaroiło się od poległych na polu alkoholowej chwały. Jan Maria Jackowski, poseł AWS, który mówił niewyraźnie z mównicy (mniej chętnie wspominano, że równie niewyraźnie odpowiadał mu prowadzący obrady wicemarszałek Franciszek Stefaniuk z PSL). Poseł AWS Piotr Żak, który po kilku opuszczonych telewizyjnych audycjach, a był rzecznikiem klubu, zdecydował się jednak wystąpić, i także miał kłopoty z dykcją. Przewodniczący komisji regulaminowej, poseł SLD Witold Firak, który nie wyszedł z hotelowego pokoju, choć miał referować wniosek o pozbawienie immunitetu Andrzeja Leppera. Posłanka lewicy Małgorzata Ostrowska, przyłapana przez kamery na dyrygowaniu przy hotelowych schodach. Ostatnio posłanka PiS Elżbieta Kruk bohatersko walcząca z własnym językiem na korytarzu. O zastępach parlamentarzystów nakrytych na jeździe po kilku głębszych wręcz trudno pisać, bo lista poległych musiałaby zająć resztę artykułu.

Wyłożyli się wszyscy, ale konsekwencje były niejednakowe. Firak stracił przewodnictwo komisji i członkostwo w SLD, a Żak przestał rzecznikować AWS. Za to Jackowski, który przemawiał głuchą nocą do prawie pustej sali, ukarany w żaden sposób nie został, a Kruk własny klub uznał wręcz za ofiarę mediów. Posłanka Ostrowska dorobiła się wkrótce poważniejszych kłopotów z immunitetem. Wiele drobniejszych incydentów utonęło w mroku zapomnienia lub zostało przeoczonych, choć wraz z rozmnożeniem się telewizyjnych ekip i pojawieniem się reporterów „Super Expressu” i „Faktu” życie biesiadników zaczęło przypominać slalom na skoczni mamuciej. Nawet spóźniona pomoc PiS-owskich, a potem platformerskich władz Sejmu, które zgodne w tej jednej sprawie po latach wpadek zamknęły hotel sejmowy przed dziennikarzami, nie jest stuprocentową gwarancją.

Jednym dokuczała konieczność mylenia pogoni, inni musieli się zmagać z trudami picia. Przypomina się historia polityka, który, gdy dowiedział się, że ma zostać wiceministrem obrony, zaprotestował gorąco: – Ależ ja mam chorą wątrobę.

Uwaga: obieg zamknięty

Relacjonuje wieloletni poseł prawicy, który został wybrany po raz pierwszy w 1997 r., będąc młodym jeszcze człowiekiem: – Lubiłem towarzystwo, ale nie przepadałem za wódką, a oni grzali czystą. Moi znajomi, ludzie z AWS, z UW, zbierali się w hotelowym barku na pierwszym piętrze. Stał tam dystrybutor z wodą. Korzystając z chwili nieuwagi towarzyszy, wylewałem wódkę do szpary pod kranikiem, a potem nalewałem z kranika wodę. Ale po pewnym czasie poczułem coś dziwnego, smak wódki wrócił do mnie. Okazało się, że to był obieg zamknięty. To, co wylewałem, dostawało się do dystrybutora.

Nie był to jedyny szok początkującego parlamentarzysty. Pewnego razu korzystał z toalety przy restauracji. – Staję przy zlewie. Przy zlewie sąsiednim widzę klubowego kolegę z AWS, z zachodniej Polski. W pierwszej chwili mam wrażenie, że właśnie namydla ręce. Ale po chwili orientuję się, że robi co innego. On sika do zlewu!

Ktoś o słabszych nerwach miał wrażenie, że zstępuje do alkoholowego piekła pełnego środowiskowych przegródek, gdzie każdy robi to samo, choć na trochę inną modłę. Wielbicieli smaczków z pierwszych parlamentów ekscytowały na przykład nocne śpiewy, czasem połączone z pijackimi przemarszami po korytarzach. KPN-owcy uwielbiali pieśni patriotyczne, na przykład „Hej, strzelcy wraz”, ludowcy (choć od pewnej kolejki już pewnie wszyscy) woleli „Szła dzieweczka do laseczka”.

Gdy w parlamencie drugiej kadencji (1993 – 1997) mieszkańcy okolicznych domów dotarli do marszałka Józefa Zycha ze skargami na nocne hałasy dobiegające z gmachu Sejmu, ten nie kwapił się do podejmowania śledztwa, będąc przekonanym, że to harcują jego koledzy z PSL. Spróbowali go wyręczyć dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Śledztwo jednak szybko zamarło, gdy okazało się, że sprawcami są... rozhulani posłowie UW tworzący tak zwaną Frakcję Rozrywkową. To oni, pod dowództwem Zdobysława Milewskiego i profesora Krzysztofa Luksa, potrafili wybiegać nocą do sejmowego ogrodu, chóralnie rycząc najpospolitsze kibolskie pieśni. Doczekali się nawet w końcu skarcenia przez szefa klubu profesora Geremka.

Żadne środowisko polityczne nie miało monopolu na łączenie polityki z alkoholem. Gdy po okresie postkomunistycznych zapustów przyszedł czas na AWS-owską odnowę moralną, ówczesny ajent sejmowej restauracji narzekał: – Panie, na Wiejską przyszli harcerze. Sprzedaję pięć razy mniej alkoholu niż w poprzedniej kadencji.

Jeśli nawet przyszli bez umiejętności, szybko się nauczyli – patrz opowieść powyżej. A jakby jej nie wystarczyło, dodajmy wspomnienie sejmowych dziennikarzy, którzy w połowie AWS-owskiej kadencji zostali zaproszeni na oblewanie awansu prezesa ZChN Stanisława Zająca na wicemarszałka Sejmu. Nowo upieczony wicemarszałek otworzył szafę, a goście zobaczyli rzędy butelek – drogie alkohole, jakimi obdarowali go chyba wszyscy klubowi koledzy. Dalsze wspomnienia roztopiły się nieco. Dość że jeden z odległych od prawicy dziennikarzy wznosił toast za toastem: – No to jeszcze jednego zajączka.

Alkohol, czyli olej

Czy alkohol bywał olejem napędowym historii? Na pewno czasem wpływał na jej bieg. W Sejmie pierwszej kadencji rząd Suchockiej zabiegał o to, aby najważniejsze ustawy były rozpatrywane wieczorem. Nie było wtedy jeszcze stałych terminów głosowań, a że rząd nie miał wyraźnej większości, każda decyzja była loterią. Podczas rozpatrywania rządowych założeń polityki gospodarczej wicepremier Goryszewski bardzo długo przemawiał. W końcu premier Suchocka posłała mu karteczkę: „Niech pan kończy, bo ludowcy wrócą z restauracji”. Nie dotoczyli się jednak w wystarczającej liczbie. Rząd wygrał.

Jednak najlepiej rolę alkoholu rozumiał wicemarszałek Zając – kojarzenie kontaktów, przełamywanie barier. Mistrzami w tym byli postkomuniści, pierwsza grupa, która umiała używać alkoholu jako narzędzia. Frakcja rozrywkowa unitów czy AWS-owcy przede wszystkim się bawili. Ci, bawiąc się, ciężko pracowali.

Dzięki zaprawie nabytej na obozach ZSP i partyjnych szkoleniach przepijali adeptów libacji dawnej opozycji. Tak to relacjonował pewien antykomunistyczny poseł, jeden z filarów Porozumienia Centrum: – Jeden wieczór z Józefem Oleksym, następnego ranka suszy, ale świat wygląda już trochę inaczej, jak po ukąszeniu.

Zaprzyjaźniali się, kultywowali stosunki, zawierali sojusze lub pakty o nieagresji – przy kieliszku. To ich zresztą połączyło z Adamem Michnikiem, który także, hulając do rana, pracował nad innymi ludźmi. To właśnie podczas biesiad z nim, już poza Sejmem, najczęściej w mieszkaniach, snuli plany historycznego kompromisu spadkobierców „Solidarności” i PZPR.

Do tego trzeba było mieć szczególne zdolności i organizmy. Na ogół je mieli. Taki Krzysztof Janik z zawsze otwartym barkiem na Rozbrat, a potem w MSWiA, w przeciwieństwie do polityków solidarnościowych, nigdy się po najostrzejszych biesiadach nie spóźniał i zawsze wstawał na czas do radia czy telewizji.

A Józef Oleksy? Zaprosił kiedyś dziennikarzy z przeciwnego obozu do restauracji. Gdy potem wspólnie wyszli, oni ledwie się trzymali na nogach. On pomachał im ręka, wsiadł do samochodu i odjechał, jak się potem tłumaczył, tylko parę ulic dalej. Jeśli nawet zaszkodziło mu potem kilka razy gadulstwo (Ałganow, Gudzowaty), to na pewno nie z powodu alkoholu.

Na tym tle szczególnym pechowcem okazał się Aleksander Kwaśniewski, którego kłopoty opisywane były po wielekroć. On także umiał łączyć zabawę z polityką, tyle że nie okazał się Churchillem, który ze szklaneczką w dłoni wygrał wojnę. Po prostu miał słabszą głowę. Po incydencie charkowskim jego koledzy z SLD bronili go wobec wrażej braci dziennikarskiej, a potem zamykali drzwi gabinetów, robili znaczące miny i mówili: – Mnie by się to nie zdarzyło.

Wielu polityków SLD mówiło z odcieniem niechętnego respektu o biskupie Głodziu, który miał jakoby (prawda? fałsz?) przepić prezydenta w samolocie do Charkowa. Odporność na alkohol jawi mi się czasem jako jedna z ważniejszych predyspozycji ludzi zajmujących się polityką. Ta uwaga dotyczy oczywiście nie tylko lewicy.

Jabłko na głowie

Co ciekawe, inaczej niż partyjna centrala na Rozbrat, Pałac Prezydencki za czasów Wałęsy nie był miejscem kojarzącym się jakoś szczególnie z alkoholem. Dawny lider „Solidarności”, pomimo swojej sarmackiej obcesowości, używał trunków raczej ostrożnie. Z łatwości we wlewaniu w siebie whisky słynął za to jego główny zaufany Mieczysław Wachowski.

Tyle że Wachowski mógł sobie na to pozwolić. Świadczy o tym głośna w swoim czasie historia. Razu pewnego szef gabinetu prezydenta popijał tęgo whisky z Jackiem Kuroniem i wysokim oficerem wojskowych służb specjalnych. Panowie byli tak podochoceni, że zebrało im się na żarty. Oficer położył Kuroniowi jabłko na głowie. Wśród śmiechów i żartów umówili się, że zestrzeli mu je z pistoletu. Wówczas zdjęty grozą Wachowski momentalnie otrzeźwiał, przywołał kompanów do porządku i wyprosił ich za drzwi. Umiejętność wracania do przytomności była podobno jego darem. Wrodzonym czy wyuczonym – nie wiadomo.

Nie tylko taki dar mógł być pomocny, także i specyficzne alkoholowe gusta. Lider AWS Marian Krzaklewski pijał ze związkowym aktywem, ale cierpiał z tego powodu, bo nie przepadał za wódką. Nie wiedział tego pewien polityk, który chcąc namówić wszechmocnego Krzaklewskiego na poparcie zagranicznej inwestycji, przyniósł na spotkanie kierownictwa Akcji mocny trunek. Nic nie wskórał. Nie pomogło powoływanie się na markę dobrej zachodniej whisky. „Marian” rozglądał się za winem, które uwielbiał najbardziej.

To przyczynek do kolejnej przemiany w politykowaniu przy alkoholu. Początek lat 90. upływał pod znakiem mocnych trunków. Zakochany w Kwaśniewskim poseł AWS Leszek Piotrowski wśród jego cnót wymienił w apologetycznym tekście w „Wyborczej” skłonność do whisky bez lodu jako symbol swoistego twardzielstwa. Gdy postkomuniści pijali z Michnikiem, wysyłali podobno najmłodszego, czyli Zbigniewa Siemiątkowskiego, po flaszkę. W atmosferze wódczanego zbratania.

Dwór się bawi

Ale już Krzaklewski zdecydowanie wolał wina, zwłaszcza włoskie, stając się pionierem nowego stylu. Da się to samo powiedzieć o obecnym premierze Tusku i jego otoczeniu. Imprezy tak zwanego dworu odbywające się na ogół poza Sejmem, często w którejś z okolicznych drogich knajp, nazywane były przez samych uczestników „winiawkami”. Sam Tusk, choć nie pogardzi dobrą whisky, jest wyjątkowym smakoszem wina. Potrafi uraczyć kolegów długimi wywodami o zaletach tej czy innej marki. Ma też niezłomne zasady. Na przykład taką: białe wino to nie wino.

„Winiawki” stały się ceremoniałami (teraz już odbywanymi często bez premiera), a cały „dwór” był zorganizowany bardzo wyraźnie wokół chęci zaspokajania alkoholowych potrzeb. Nie dziwi więc pozycja takich ludzi jak Mirosław Drzewiecki czy Janusz Palikot. To piastuni funkcji podczaszego, dbający, aby na stole nie zabrakło dobrych trunków. W razie potrzeby przywiozą je Tuskowi nawet z zagranicy.

Popijając i gwarząc, najczęściej o sporcie, macherzy PO odreagowują stresy. Wobec częstej nieobecności premiera imprezy te obracają się na ogół wokół Grzegorza Schetyny. Rozdokazywany, łobuzerski wicepremier lubi poklepać towarzyszy biesiady po ramieniu, a czasem nawet ich poczochrać – Luiza Zalewska opisała taką scenę z udziałem Schetyny i Palikota. Nie gwarantuje im to jednak pełnego luzu. Bo gdy ktoś spróbuje poklepać Schetynę, żarty się kończą. Czasy upojnych biesiad w sejmowym barku na piętrze za kadencji AWS, gdy posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska spoliczkowała dzisiejszego wicepremiera, należą do przeszłości.

To zabawne, że patronując tak bardzo biesiadnym obyczajom, winiarz z Biłgoraja występuje tak ostro w sprawie domniemanego, nigdy niedowiedzionego pijaństwa prezydenta. Bez wątpienia bije w słaby punkt – każdy, kto zna Lecha Kaczyńskiego, wie, że i on uwielbia czerwone wino, a elegancka rioja zastąpiła na jego stole kojarzącą się z dawnymi czasami kadarkę. Tyle że jego upodobanie do gwarzenia przy alkoholu, któremu często oddaje się w czterech ścianach pałacu (dworski model prezydentury sprzyja sięganiu po kieliszek, było to zapewne fatum ciążące nad Kwaśniewskiem), odpowiada obyczajom Donalda Tuska. Z tą różnicą, że Kaczyński nie rozprawia o meczach, a plotkuje o dawnych znajomych i wspomina czasy podziemia. Nic dziwnego, że podczas narady w Juracie nad losem traktatu lizbońskiego Kaczyński i Tusk, tak bardzo do siebie podobni, tyle razy padali sobie w objęcia na oczach zdumionych dworzan. Ile tym razem poszło butelek? Nie wiadomo.

Duch w narodzie

Na ich tle mało towarzyski Jarosław Kaczyński nie stworzył dworu, a politykowanie łączył z alkoholem tylko podczas kadencji 1997 – 2001, gdy jako niezrzeszony poseł siadywał nad butelką wina z wolnym strzelcem Ludwikiem Dornem, kolejnym smakoszem tego trunku. Skądinąd pewnie już razem nie usiądą. Jedyną słabość prezydenckiego brata związaną z alkoholem znają tylko zaprzyjaźnieni. Od wielkiego dzwonu lubił on sięgać po małe buteleczki EB, które przesyłał mu browar z Elbląga, zaprzyjaźniony z czasów, gdy obecny lider PiS senatorował z tamtego regionu. To jedyny polityk tej rangi, który ponad wino i wódkę przedkłada piwo.

Spośród partyjnych liderów najmniej znany z alkoholowych upodobań jest syn polskiej wsi Waldemar Pawlak. Grzegorz Napieralski dziedziczy tradycje swojego aparatu – Olejniczaka zmógł i tym, że chętniej popijał z działaczami i miał mocniejszą głowę. Obecnego szefa Sojuszu podejrzewano, co zabawne, że podczas ostatniej kampanii wyborczej w 2007 r. dla własnych ambicji miał podsunąć alkohol zaproszonemu do Szczecina Kwaśniewskiemu. Było na odwrót – były prezydent pozostał na kilka godzin sam w hotelu i źle się poczuł. Napieralski próbował go ratować, prowadząc na spacer do parku.

Polityczne picie jest teraz czymś pośrednim między nieco wymuszonym wyluzowywaniem się z kolegami i ciężką pracą. Nie ma w nim nawet tej radości, jaką opisał Singer, przywołując obraz całujących się z dubeltówki przedwojennych posłów. Nie wiem, czy po występach posła Palikota Lech Kaczyński dobrze się bawi, popijając swoje winko. Ale mam też wątpliwości, czy dobrze bawi się przy eleganckich butelkach Tusk, ba, czy prawdziwą radość można znaleźć w samym Palikocie.

Tylko z rzadka pobrzmiewają echa dawniejszych czasów – w tej dziedzinie akurat sympatyczniejszych lat 90. Dziennikarz „Dziennika” był ostatnio słuchaczem przekomarzanki posła PO i posłanki PiS. – A jak pana kolega leżał na hotelowym korytarzu, nie było panu głupio? – mówiła ona o głośnym ostatnio przypadku byłego wiceministra zdrowia Grzegorka. – Leżał, bo nie chciał dać się zanieść. A myśli pani, że ja nie pomogłem ostatnio pani koledze z PiS w podobnej sytuacji? – odpowiadał platformers.

Może duch w narodzie tak całkiem nie zanikł?