Wracający do pracy po wczorajszym niefortunnym upadku premier krył się jak mógł przed fleszami aparatów fotograficznych. Z samochodu do jego kancelarii prowadziło go czterech oficerów BOR-u. Jarosław Kaczyński nawet na chwilę nie przystanął i znikł za drzwiami rządowego gmachu. Jeszcze zanim opuścił klinikę odwiedził go marszałek Sejmu Marek Jurek.

Reklama

"Złamana ręka została opatrzona, zabieg trwał kilkadziesiąt minut i zakończył się pomyślnie" - już w niedzielę uspokajał Dziedziczak. Premier złamał lewą rękę po południu, kiedy poślizgnął się w drodze na mszę św. w kaplicy Pałacu Prezydenckiego.

"Premier nie złamał ręki dlatego, że dziedziniec Pałacu Prezydenckiego nie był odśnieżony, ale po prostu pechowo potknął się na chodniku przed głównym wejściem" - opowiadał dziennikowi.pl Aleksander Szczygło, szef Kancelarii Prezydenta RP. Limuzyna z Jarosławem Kaczyńskim zaparkowała jak zwykle na zewnętrznym dziedzińcu pałacu od strony Krakowskiego Przedmieścia. Samochód stanął tuż przed głównym wejściem, gdzie na posadzce leży wykładzina.

"To był pech. Ponieważ na chodniku leży materiał, trudno się na nim pośliznąć. A jednak tak się stało. Teren był odśnieżony, ale przy wczorajszej pogodzie takie rzeczy się zdarzają" - mówi minister Szczygło.

Z naszych ustaleń wynika, że premier mógł pośliznąć się tuż po wyjściu z samochodu. Stracił równowagę, stojąc jeszcze na oblodzonym bruku, na jakiś metr przed wykładziną prowadzącą do głównego holu. Upadł na rękę i złamał ją w nadgarstku. Dokładnie jest to złamanie kości promieniowej w okolicy nadgarstka, z przemieszczeniem - tłumaczy "Faktowi" dr Marek Durlik, szef Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie. Lekarze połączyli złamaną kość drucikiem ze stali medycznej, a potem unieruchomili rękę premiera.

Zdaniem rzecznika rządu Jana Dziedziczaka, premier czuje się dobrze, a kontuzja nie utrudni mu sprawowania urzędu. Złamana jest lewa ręka, a szef rządu jest praworęczny, dlatego może podpisywać wszystkie ważne dokumenty.

Reklama