– To jest ogromny krok naprzód dla całego Wojska Polskiego, jeżeli mówimy o budowaniu nowoczesnej, dobrze wyposażonej armii– stwierdził wczoraj prezydent Andrzej Duda podczas podpisania umowy na zestawy obrony powietrznej Patriot. Choć z polskiej strony w wydarzeniu brali udział również premier Mateusz Morawiecki oraz podpisujący umowę minister obrony Mariusz Błaszczak, to po stronie amerykańskiej zabrakło wysokich przedstawicieli administracji. Przemawiał ambasador Paul Jones, który stwierdził, że "na tym zakupie skorzystają żołnierze polscy i amerykańscy".

Reklama

Zakup "przeciwlotniczych i przeciwrakietowych zestawów rakietowych średniego zasięgu systemu WISŁA – 1 Faza" to największy kontrakt na uzbrojenie w historii naszego wojska. Droższy niż kupno samolotów F-16. Producentem patriotów jest amerykański koncern Raytheon. Za dostarczenie pocisków odpowiada inny gigant zza Atlantyku – Lockheed Martin.

Po co nam to

Dzięki temu kontraktowi mamy zdobyć zdolność do zestrzelenia pocisków, samolotów czy śmigłowców nieprzyjaciela na odległość kilkudziesięciu kilometrów. Choć warto mieć świadomość, że nawet zakup ośmiu baterii (tyle docelowo ma mieć Polska) sprawi, że do pewnego stopnia będą bezpieczne tylko wybrane fragmenty kraju.

Jak podaje resort obrony, "dostawa obu baterii systemu IBCS/PATRIOT planowana jest do końca 2022 roku, a osiągnięcie wstępnej gotowości operacyjnej planowane jest na przełomie lat 2023 i 2024". Dzięki temu, że patrioty ma też kilka innych krajów NATO, zapewniona jest interoperacyjność: w razie zagrożenia sojusznikom będzie łatwiej przyjść nam z pomocą.

Opozycja się krzywi

– Popieram ten zakup, ale się nie cieszę. Nie jest to ani sukces, ani porażka. Rządzący tak bardzo chcą pokazać dobre relacje z Amerykanami, że poszli na duże skróty. Offset za mniej niż miliard wygląda słabo. Terminy dostaw są odległe. Widzę w tym propagandę i próbę wyjścia z tego, w co rząd wpędził minister Antoni Macierewicz, mówiąc np. o 50-proc. udziale polskiego przemysłu przy budowie tego systemu – komentuje Tomasz Siemoniak, były minister obrony, który pełniąc tę funkcję, współdecydował o wyborze patriotów. – My i tak się nie obronimy ani dwoma, ani ośmioma bateriami, musimy pozyskiwać sojuszników. Przy tak istotnym zakupie zabrakło mi w tym wszystkim konsultacji z opozycją czy zwołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego przez prezydenta. Powinniśmy robić tak jak Rumunia. Po prostu kupować "z półki" – dodaje polityk.

Bukareszt zdecydował, że kupi patrioty taniej. Szybsze będą również dostawy. Jednak Polska, decydując się na zakup systemu IBCS, wprowadzi również do armii system kierowania obroną, który w ciągu kilku lat będzie w użytku armii Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie przez to, że jest to architektura otwarta, będziemy w stanie integrować kolejne rozwiązania i łączyć Wisłę z innymi systemami obrony przeciwlotniczej, które być może kupimy. Nasz MON płaci więcej, ponieważ umowa obejmuje także zakup technologii w ramach offsetu, co kosztuje prawie miliard złotych. Beneficjentami są m.in. Polska Grupa Zbrojeniowa, produkujący radary PIT-Radwar, tworząca armatohaubice Krab Huta Stalowa Wola czy zajmujące się technologią rakietową Mesko.

Reklama

Odnieśliśmy też pewien sukces negocjacyjny: maksymalna cena, o której mówiono na początku, to było ponad 10 mld dol. A zapłacimy ponad dwa razy mniej. Udało się to osiągnąć bez zmniejszania wymagań operacyjnych.

Co dalej?

Wczoraj podpisaliśmy umowę na fazę pierwszą, ale już w połowie kwietnia rozpoczną się negocjacje dotyczące drugiego etapu. Chodzi o zakup kolejnych sześciu baterii, i – co dotychczas było kluczowe w retoryce rządzących – offsetu z prawdziwego zdarzenia. Tutaj przed Polską kilka poważnych raf, o które umowa może się rozbić.

Pierwszą jest znacznie słabsza pozycja negocjacyjna: USA już wiedzą, że Polska nie kupi zestawów u konkurencji. – Ale na poszczególne elementy systemu znamy już cenę z pierwszej fazy, tak więc nie mogą to być ceny z kosmosu – uspokaja jeden z negocjatorów po polskiej stronie. Kolejnym problemem może być zakup technologii: w fazie drugiej chcemy negocjować offset dotyczący rakiet Skyceptor i np. zakupu technologii produkcji radarów z użyciem azotku galu. Tutaj może przeszkodzić geopolityka (Amerykanie niechętnie dzielą się technologią rakietową, a w tym wypadku trzeba się jeszcze dogadać z Izraelem). Ale też cena może być zaporowa. Kolejnym problemem, być może nawet większym, jest niezdolność polskich zakładów do wykorzystania tych nowoczesnych technologii. Doszło do tego, że prezes jednego z zakładów poprosił o wykreślenie z listy beneficjentów offsetu. – By przyjąć tę technologię, musiałbym zadłużyć zakład na 300 mln zł. A ja już teraz mam 70 mln zł kredytu – argumentował.

Trudnością może być również utrzymanie zespołu negocjacyjnego, który przeprowadził z sukcesem obecne rozmowy. Jest to ekipa sformowana jeszcze za czasów wiceministra Bartosza Kownackiego (zmiany kadrowe w resorcie po odejściu Antoniego Macierewicza są głębokie). Jej szef, płk Michał Marciniak, wcześniej odpowiadał m.in. za zakup samolotów dla VIP-ów, który – jak określiła KIO – odbył się z naruszeniem prawa. Jeśli tych ludzi resort nie będzie chciał docenić, może się okazać, że drugą fazę negocjować będą zupełnie inni żołnierze i inni urzędnicy, a doświadczenie pozyskane w pierwszej fazie nie zostanie wykorzystane.

Więcej pieniędzy!

Koszt pierwszej fazy Wisły to 16 mld zł. Druga będzie co najmniej dwa razy droższa. A samo pozyskanie to tylko 30–40 proc. kosztów, które się ponosi podczas całego użytkowania sprzętu przez kolejne kilkadziesiąt lat. Bez radykalnego zwiększenia budżetu na obronność szanse na zrealizowanie drugiej fazy Wisły są iluzoryczne.