KAMILA WRONOWSKA: Deficyt w 2010 roku sięgnie 52 miliardy złotych. Jest pani zaskoczona tą sumą?
ZYTA GILOWSKA*: Nie. Każdy, kto orientuje się w finansach publicznych, zaskoczony nie jest.
Do tej pory taktyka rządu była raczej taka, by utrzymać deficyt na jak najniższym poziomie.
Nie taktyka, tylko PR. W rzeczywistości deficyt wzrastał, dług publiczny też.
Rząd oszukiwał opinię publiczną?
Rząd oszukuje sam siebie, zważywszy na nerwową końcówkę ubiegłego roku. Teraz ministrowie bardzo się śpieszą i chaotycznie dysponują swoimi limitami wydatków. Przez siedem miesięcy 2009 r. wydali 175,1 mld zł, czyli o 21,5 mld zł więcej niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. Najwyraźniej obawiają się powtórki z ówczesnych cięć "na oślep" i nieformalnych blokad. Po nowelizacji w tegorocznym budżecie na okres sierpień-grudzień zostało do wydania maksimum 125 mld zł, czyli dokładnie tyle samo, ile zdołano wyasygnować z budżetu przez ostatnie pięć miesięcy roku ubiegłego. Wówczas ujawniły się dramatyczne niedobory i teraz może być podobnie. Popłoch sprzyja rozrzutności i marnotrawstwu. Nie wiem, dlaczego rząd ani razu nie skorzystał z ustawowej możliwości otwartego, przejrzystego zablokowania niektórych wydatków. Chaotycznie brniemy też w coraz większe długi - w pierwszym kwartale br. państwowy dług publiczny wzrósł o 30 mld zł. A więc w okresie 15 miesięcy - przez 2008 r. i trzy miesiące 2009 r. - państwowy dług publiczny powiększył się o okrągłe 100 mld zł.
Deficyt rzeczywiście będzie aż tak duży czy może rząd tylko straszy 52 miliardami, żeby później ogłosić sukces, jeśli będzie mniejszy?
Faktyczny deficyt budżetu mógłby być nawet większy, ale nie o to chodzi. Ważny jest deficyt całego sektora, a nie fragment, którym jest deficyt budżetu państwa. W budżecie rząd może wykazywać rozmaite deficyty, jeśli poprzesuwa część wydatków poza budżet, jak to zrobił w tym roku. Powinniśmy rozmawiać o deficycie sektora, ponieważ tylko ten deficyt jest naprawdę istotny. Skupianie uwagi na deficycie budżetu jest dezinformowaniem opinii publicznej.
Zdaniem opozycji Tusk w 2010 r. ogłosi sukces, że udało się nie dopuścić do 52-miliardowego deficytu.
Niewykluczone, że tak będzie. To jest możliwe, ponieważ rząd od dwóch lat dezinformuje opinię publiczną "lekko, łatwo i przyjemnie". Przetestował szerokie instrumentarium działania - może deficyt zmniejszać, zwiększać, może powiedzieć "a kuku". Mamy powtórkę ze świetnego dawnego programu telewizyjnego pt. "Parada blagierów". Niewykluczone, że to jest świadoma taktyka i chodzi o nastrojenie opinii publicznej przed decyzjami w zakresie prywatyzacji energetyki. A wiadomo, że masywna prywatyzacja w okresie dekoniunktury korzystna nie jest.
Rząd twierdzi, że wysoki deficyt to wina prezydenta i opozycji. Bo ani prezydent, ani opozycja nie chciały się np. zgodzić na podniesienie podatków.
Bzdury. Rządzący ubiegali się o władzę, to niech rządzą. Opozycja nie jest dla pomocy rządu, tylko przeciwnie - musi rządzącym patrzeć na ręce. Chłodno i bezwzględnie. Od tego opozycja jest. Natomiast relacje rządu z prezydentem RP są dobrym papierkiem lakmusowym intencji rządu. Te relacje rząd buduje na lekceważeniu i prowokacji. To z założenia nie jest podstawa do dialogu i współpracy. Sądzę, że rząd nie liczy na jakąkolwiek pomoc, ponieważ zamierza w miarę komfortowo dotrwać do wyborów prezydenckich.
Minister Michał Boni w wywiadzie dla DZIENNIKA zapowiada, że do końca kadencji nie zostaną ruszone podatki: VAT, PIT i CIT. Te dwa ostatnie to pani dzieło. Triumfuje pani?
Przeforsowałam obniżkę kosztów pracy, to fakt. Dobrze, że to się utrzymuje. A jeśli chodzi o VAT, to cieszę się, że rządzący trzymają się rzeczywistości. Bo pojawiały się przecież sugestie, by podwyższyć podstawową stawkę podatku od towarów i usług o 4 punkty procentowe. Takie propozycje może składać tylko osoba nieodpowiedzialna. Byłaby to najwyższa stawka w kosmosie.
Pani była zwolenniczką, by VAT obniżać.
Bo można to było zrobić, ale już nie teraz. Jest na to za późno. Dwa lata temu przygotowywałam obniżkę stawki podstawowej VAT z obecnych 22 proc. do 18 proc. na wiosnę 2008 r. Chodziło o większy impuls fiskalny przed rozwinięciem się kryzysu gospodarczego. Niestety, kryzys okazał się potężniejszy, niż można było przypuszczać. No i wyborcy przekazali władzę innemu ugrupowaniu.
W pierwszym kwartale Polska osiągnęła najlepszy wynik wzrostu PKB w Unii - o 0,8 proc. Dlaczego?
Z kilku powodów. Po pierwsze, obniżka podatków i składek dała impuls fiskalny na ok. 2,5 proc. PKB. Ów impuls szedł w trzech transzach. Najpierw było podwyższenie progów w PIT (co znaczy, że później wchodziło się do wyższych stawek podatkowych) i obniżka składki rentowej dla pracowników o 3 pkt proc. od połowy 2007 r. Potem, od początku 2008 r., ponowne podwyższenie progów i ulga prorodzinna w PIT oraz obniżenie składki rentowej o 4 pkt proc. Natomiast od początku 2009 r. nastąpiło wprowadzenie tylko dwóch stawek w PIT. Zaprojektowałam i przeforsowałam te nowelizacje w Sejmie, następny rząd to przejął. Po drugie osłabianie naszej waluty dość długo pozwalało na utrzymywanie jako takiej konkurencyjności naszego eksportu. Po trzecie spore rozmiary i zróżnicowanie naszej gospodarki - ani w przemyśle, ani w rolnictwie, ani w usługach nie jesteśmy monokulturowi, np. związani z jedną dominującą branżą, jak np. Słowacja. Po czwarte jesteśmy przedsiębiorczy, w warunkach kryzysu kombinujemy na całego i rozwija się szara strefa. Dla gospodarki to dobrze, dla finansów państwa nie.
Nie ma żadnych zasług obecnego rządu?
Są. Obecny rząd w wielu punktach wykonuje to, zaprojektował poprzedni rząd i co uchwalił Sejm poprzedniej kadencji z woli ówczesnej większości, czyli do czerwca 2007 r.
Rząd zakłada, że w 2011 r. PKB wzrośnie o 2,8 proc., w 2012 r. do 3,0, a w 2013 r. - 3,4. Realne?
To jest możliwe. Jeśli nie będzie drugiego dołka i krzywa wzrostu utrzyma kształt litery U, a nie litery W, to będziemy mozolnie się gramolić. Ale jeśli - co nie daj Boże - nastąpi druga odsłona problemu tzw. toksycznych aktywów, to wprawdzie powtórki z września 2008 r. raczej nie będzie, bo aż tylu dolarów dodrukować się nie da, ale będzie długoletnia stagnacja, czyli rozciągnięta litera L. Jest też kwestia stabilizacji światowych rynków walutowych, bardzo silnie uwarunkowana politycznie. Polska po staremu potrzebuje wiarygodności, choćby po to, by nie pożyczać pieniędzy na paskarskich warunkach.
Organizacja mistrzostw Euro 2012 pomoże nam się odbić?
Powinna pomóc, o ile będziemy ostro budować drogi. Budowa stadionów nie jest wystarczająco szerokim frontem, by wspomagać wzrost gospodarczy.
Z drogami idzie nam raczej słabo.
Bardzo słabo. Po staremu szukamy oszczędności najpierw w inwestycjach. Przy nowelizacji tegorocznego budżetu zmniejszono planowane pierwotnie wydatki na drogi o 23,5 miliarda. Z czego tylko 9,7 miliarda "odnalazło się" w Krajowym Funduszu Drogowym. Ale reszta chyba przepadła. Wygląda na to, że w 2009 r. przyduszamy program budowy dróg - najważniejszy program dla perspektyw rozwoju gospodarczego. Jest to państwowy program na lata 2008-2012, uchwalony przez poprzedni rząd i opiewający na łączną kwotę 121,5 mld zł. Pytanie o ten program jest prawie tożsame z pytaniem o impuls prorozwojowy w związku z Euro 2012.
Dlaczego właśnie drogi są najważniejsze?
Bo fatalny stan dróg jest główną barierą rozwoju gospodarczego w Polsce. Tu nie ma co kombinować. Ważne są nauka i edukacja, ważne są zdrowie i policja. Ale nieszczęsne polskie drogi są teraz najważniejsze. Na drogach przemieszcza się wzrost gospodarczy, na drogach się kaleczymy i zabijamy. Cywilizowane państwo nie istnieje bez cywilizowanych dróg. Nadal łatwiej dojechać z Poznania do Berlina i z Wrocławia do Berlina niż z Poznania do Wrocławia. Zadziwiające.
Rząd liczy też na pieniądze z prywatyzacji. Co pani na to: prywatyzować?
Myśmy najbardziej smakowite kąski już dawno sprzedali. Teraz stoimy przed pokusą sprzedaży części firm energetycznych. W tej branży konieczna jest maksymalna ostrożność. I maksymalna przejrzystość - ile, komu, za ile, na jakich warunkach. Zgadzam się z prezydentem. Korona naszego orła musi mieć perły. Bez pereł jest korona cierniowa. Nie może się powtórzyć historia z prywatyzacją Stoczni Gdyńskiej i Szczecińskiej. Bo to był blamaż. Blamaż i prywatyzacji, i powagi instytucji państwa polskiego.
Skutki deficytu ludzie odczują na własnej skórze?
Tak. To jest nieuniknione. Także przeciętnemu Kowalskiemu coraz trudniej będzie pożyczyć i coraz trudniej pożyczone oddać. Stopuje wzrost płac w sferze budżetowej, która zawsze była punktem odniesienia dla wynagrodzeń w sektorze rynkowym. Zmaleje pula dochodów, wzrośnie bezrobocie. Przyzwyczajeni do szybkich wzrostów trochę posmutniejemy.
Doradza pani prezydentowi w kwestiach ekonomicznych?
Nie. Czasami wypowiadam swoje zdanie.
A nieformalnie prezydent konsultuje się z panią?
Zapytana odpowiadam.
Pomagała pani w przygotowaniu orędzia prezydenta przed wyborami do europarlamentu?
Zapytana zawsze odpowiadam. Zwłaszcza Prezydentowi RP.
PiS bądź Pałac Prezydencki składał pani jakąś ofertę polityczną?
Bez komentarza.
Nie tak dawno Władysław Stasiak powiedział, że jest pani idealnym kandydatem do Rady Polityki Pieniężnej.
Słyszałam, to było miłe. Ale Rada Polityki Pieniężnej nie jest przecież ciałem politycznym.
"Gilowska u boku prezydenta może dać Lechowi Kaczyńskiemu sporo punktów w przyszłorocznej kampanii" - to cytat osoby z pałacu. Pomoże pani?
U nas polityk powinien być bardzo silny, nie do zdarcia. A ja z trudem wykaraskałam się z powikłań po operacji serca. Żeby to przetrwać, musiałam politykę opuścić.
Ale w eurokampanii PiS pojawiła się pani.
"Pojawić się" mogę bez trudu. Ale nie o to chodzi. W Polsce polityk musi złożyć ofiarę, być jak ćma lecąca ku świecy. I dopiero wtedy może mieć jakąś rację. Tę regułę sprawdziłam na sobie dwa razy.
Nie ma się co spodziewać powrotu Zyty Gilowskiej do polityki?
Nie. Ale… człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
p
*Zyta Gilowska, była wicepremier i minister finansów