To już trzydziesty ósmy atak licząc od lutego. Żołnierze zastosują się zatem do procedur bezpieczeństwa, ustalą skąd i czym dokładnie do nich strzelano, a potem… będą czekać na kolejne uderzenie. Polskie wojsko jest tu bowiem na wojnie, choć przełożeni woleliby mówić o misji stabilizacyjnej.
Obóz wojenny zaś to miejsce szczególne. Żołnierzu, jeśli zdarzy ci się w nim wylądować - zapomnij o wszystkim, czego nauczyło cię koszarowe życie w Polsce. W bazie Echo w irackiej Diwaniji nie narzeka się na jedzenie, nie salutuje zwierzchnikom, nie gania po placu apelowym na rozgrzewkach. Nie ma fali, unitarki, ścigania za niedopięte pasy. Tu rządzą inne zasady: przeżyć, odpocząć, wrócić.
Tu wieczorny relaks może w każdej chwili przerwać gwizd rakiet albo eksplozje pocisków z moździerzy. Właśnie - gwizd. W Polsce mówi się świst rakiet, tutaj inaczej. Powód jest prosty - jeden z dowódców batalionu nazywa się Świst. Kiedyś żołnierz zapytał, czy był świst – chodziło o rakietę, inny odpowiedział, że nie - myślał o dowódcy. A był, bo przeleciała rakieta. Od tej chwili mówi się: gwizd rakiet, by uniknąć nieporozumień.
Wojsko nie kręci tu nosem na jedzenie, bo jest smaczne, różnorodne i nie ma na co narzekać. Salutowanie byłoby niemal dywersją, ponieważ pokazuje przeciwnikowi, kto jest dowódcą. Nie ma biegania po placu, gdyż w 45-stopniowym upale nadmierna dbałość o kondycję mogłaby zabić żołnierzy, co przydarzyło się zresztą jednemu Amerykaninowi, który zmarł po tym, jak zasłabł podczas zaliczania testu sprawności fizycznej. W obozie mundur nosi się - nazwijmy to - z dużym poczuciem potrzeb indywidualnych. Taka jest wojenna baza.
Główna ulica obozu - Freedom Street, jak kręgosłup w ludzkim organizmie, pełni rolę osi, wokół której skupia się życie całości. Żołnierz trafi na nią przynajmniej kilka razy dziennie. Tu jest sztab, pralnia, poczta, kino i - co najważniejsze – stołówka. Wojna wojną, ale jeść trzeba, i to nie patrole, ostrzał bazy, misje humanitarne czy akcje w mieście, ale właśnie ona wyznacza codzienny rytm żołnierza. Pasza, jak wojsko mówi o jedzeniu, to podstawa. A paśniki tu przebogate.
Aprowizację w obozie organizuje prywatna amerykańska firma logistyczna KBR. Wojsko USA już od lat nie zajmuje się takimi głupotami jak gotowanie obiadów czy wywożenie śmieci, ale zleca te zadania cywilnym wykonawcom. Ci załatwiają sprawę szybko, fachowo i po niewygórowanej cenie. A jakość usług - jak na irackie warunki - znakomita. Polacy podsumowują ten system krótko: u nas nigdy tak nie będzie.
„Difak” (od DFAC - dinnig facility), bo nikt nie powie tu stołówka, działa od 5 do 8 rano, potem od 12 do 14 i od 17 do 20. System anglosaski: śniadanie, lunch, obiad. Godziny otwarcia "difaku" narzucają rytm życia obozu bardziej niż rozkazy dowództwa. Nie masz akurat służby, bratku? I tak nie pośpisz, wstawaj, bo ci zamkną paśnik. Nawet patrole dziwnym trafem wracają do bazy w godzinach otwarcia "difaku". Choć, trzeba przyznać, KBR jest elastyczny - kiedy toczy się nocną wojnę w mieście, podwoje jadalni otwierają się dla żołnierzy nawet o 1 w nocy, ale to rzadkie sytuacje.
Przed drzwiami "Sezamu" kontrola, musisz pokazać przepustkę, a potem rozładować broń i oddać pozorowany strzał do skrzyni z ziemią. Za dużo nagromadzono tu wszelkiego sprzętu wojskowego, by pominąć procedurę sprawdzania pistoletów i karabinów. Jeszcze tego brakowało, by doszło do przypadkowego postrzału na stołówce.
I jest na co popatrzeć, cacuszka amerykańskie, niemieckie, austriackie, wszelkie odmiany kałasznikowów. Słowem, sztuka rusznikarska całego cywilizowanego świata. Na "difak" wchodzą żołnierze nawet z ręcznymi karabinami maszynowymi i granatnikami. Raj dla militarysty.
A tu przebierać i wybierać. Jak ktoś chce zjeść pełnowartościowy obiad o 6 rano - proszę bardzo, śniadanie zamiast obiadu - jak najbardziej. Łososie, wieprzowina po meksykańsku, warzywa po indyjsku - owszem. Po wielu dniach takiej konsumpcji przychodzi jednak refleksja: jak to jest, że jabłka z "difaku" nie psują się? Więdną, kurczą się, ale nie gniją. Dlaczego nie ma zatruć pokarmowych? Odpowiedź nasuwa się sama - stołówkowe jedzenie zostało tak nafaszerowane konserwantami, że nie ma prawa się psuć; amerykańska kuchnia wojskowa, choć pożywna, zdrowiu raczej nie służy.
Drugim w kolejności zjawiskiem przykuwającym żołnierską uwagę jest ostrzał. Nie strzelanina na patrolach, ładunki przydrożne przygotowane na konwoje, ale właśnie ataki rakietowe lub moździerzowe na bazę - miejsce, gdzie wojsko odpoczywa, gdzie powinno czuć się bezpieczne.
Uderzenie następuje zawsze niespodziewanie, syreny alarmowe wyją, gdy pociski już padają. Gdy - tak jak w marcu i kwietniu - dzieje się to niemal codziennie, żołnierz musi opracować własną technikę przetrwania. No bo jak tu iść do toalety, a potem biec do schronu, przytrzymując spodnie w garści? Albo brać prysznic, a następnie ganiać po bazie na golasa z pianą na ciele. A były takie wypadki. Nawet po wyglądzie toalety można poznać, kiedy towarzystwo wybiegało z niej ponaglane eksplozjami. Nie patrzy się wówczas na higienę miejsca.
"Kąpiemy się tylko wtedy, jak w powietrzu słychać śmigłowce" - mówi kapral z grupy zajmującej się ochroną współpracy z ludnością cywilną (CIMIC). Z jego ust płyną słowa mądrości, bowiem rebelianci nigdy nie atakują, kiedy słychać na niebie śmigła. Helikoptery mogą łatwo ustalić miejsce skąd strzelano i odpowiedzieć morderczym ogniem. Inny sposób to korzystanie z pryszniców wyłącznie za dnia. Zdecydowana większość ataków następuje bowiem po zmroku. Można jeszcze nie myć się w ogóle, ale w irackim upale na szczęście niewielu wybiera taką opcję.
Po pierwszych uderzeniach trzeba biec do schronu. Tylko niewiele z nich to solidne budynki ze wzmocnionymi ścianami i dachami - większości żołnierzy muszą wystarczyć wysokie na ponad półtora metra betonowe ukrycia w kształcie odwróconej litery "U" obłożone workami z ziemią. Przed odłamkami obronią, przed bezpośrednim uderzeniem - nie bardzo. Gorąco w nich, duszno, i jak człowiek już tam przykucnie - o staniu nie ma mowy, bo za nisko, o siedzeniu też nie, bo za ciasno - myśli tylko, by jak najszybciej wyjść.
Mimo wszystko warto jednak wiedzieć, gdzie jest najbliższa z tych nor. Wojsko mieszka w blaszanych kontenerach z klimatyzacją, odłamki przechodzą przez nie z łatwością. A miejsca, gdzie nie ma żadnych osłon - drogi, place, ogrdki - są już śmiertelnie niebezpieczne. Amerykański żołnierz wiosną nie zdążył dobiec do schronu, rakieta rebeliantów wybuchła mu na otwartej przestrzeni pod nogami - poległ. Inna trafiła w pralnię, spłonęła w niej żywcem młoda Amerykanka. Ludzie omijają to miejsce... Jest tam tylko pusty plac i poskręcane resztki budynku. Teraz nowa pralnia przypomina bunkier, byle rakieta nie da jej już rady.
Kiedy wróg nie ostrzeliwuje obozu i nie ma akurat patroli, w zgodnej opinii największym zagrożeniem dla żołnierzy są… polscy żandarmi. Jest ich ledwie kilku, ale dali się ludziom solidnie we znaki. Ścigają przede wszystkim za picie, surowo zakazane w bazie. Nie mogą bez nakazu wchodzić do kontenerów, więc dokonują cudów, by wywabić żołnierzy na zewnątrz, rzucają kamieniami w blaszany kontener, a jak wojsko wybiega - podsuwają mu alkomaty.
"Po najgorszym ostrzale ganiali nas za alkohol, a przecież trzeba jakoś odreagować. Nikt przecież nie pije jak ma służbę albo wyjeżdża na miasto. Mamy ich dosyć " - mówi żołnierz logistyki, który bardzo się ucieszył, że do bazy przyjechał dziennikarz i że może wreszcie powiedzieć "jak tu jest naprawdę".
Inna sprawa, że wojsko rzeczywiście pije. Tam, gdzie Polak, znajdzie się i alkohol. I żadne zakazy nic tu nie pomogą. Przywożą go ci, którym zdarza się latać do Bagdadu, niezły jest też spirytus do czyszczenia precyzyjnych części uzbrojenia, da radę wypić winko własnej roboty pędzone z soku jabłkowego i winogronowego wyniesionego ze stołówki. Jak się je pędzi i gdzie - pozostanie jedną z najsurowiej strzeżonych tajemnic bazy. Nie przed wrogiem - przed żandarmami.
Kolejna rozrywka wojskowej policji to surowe egzekwowanie zakazu jazdy na terenie Echa powyżej 20 km na godzinę. W wojennym obozie można za to dostać mandat, podobnie jak za brak prawa jazdy. Nie wszyscy jednak są tak spolegliwi.
Scenka rodzajowa: przez obóz jedzie samochód z GROM-em, którego zresztą oficjalnie wcale tu nie ma. Na drogę wyskakuje żandarm i każe mu stanąć. "Dokumenty proszę, przekroczyliście prędkość" - zaczyna dialog Polaków na irackiej ziemi. Uchyla się szyba. "Dawno ci ktoś nie przy…? - Panowie, na poważnie, proszę dokumenty. "No ja wyjdę i naprawdę ci przy...". Po tej i innych podobnych scenkach żandarmi nie sprawdzają już "specjalsów", czyli komandosów sił specjalnych. Trudno nie przyznać, że czynią rozsądnie.
Jest jeszcze jedno zagrożenie, choć mniej dokuczliwe - nuda. Współczesne wojny rzadko są działaniami o dużej intensywności. Dlatego kiedy żołnierz nie ma służby i nikt do niego nie strzela - czyli przez większość swojego czasu w Iraku - kona z nudów.
Nie może wyjść do miasta, bo to skrajnie niebezpieczne, musi więc siedzieć w bazie. A tu rozrywek jak na lekarstwo. Jest wypożyczalnia kaset wideo, ale w niej ledwie kilkanaście sensownych tytułów. Niektórzy widzieli tu "Seksmisję" już po osiem razy. Można też poćwiczyć w klimatyzowanej siłowni, więc ćwiczą, i trzeba przyznać, że niektórzy wojacy wyglądają jak prawdziwi gladiatorzy.
Inna opcja to wizyta w Peweksie, jak Polacy ochrzcili wojskowy sklep PX. - Jutro ma być dostawa, poszła właśnie plotka po obozie - zupełnie jak w kraju, za Jaruzelskiego. Ale zakupy, z braku lepszego zajęcia, to też rozrywka. Oferta: podkoszulki US Army, odżywki dla kulturystów, bielizna, kabury do pistoletów i na magazynki, ochraniacze na kolana, trochę elektroniki, adidasy.
Jest jeszcze konkurencja, skromniejsza, ale barwniejsza, czyli arabski bazarek przy bramie na kilkanaście straganów. Sprzedawcy są starannie sprawdzani przez służby i dostają koncesję tylko na miesiąc. Muszą być "mili" i "pożyteczni" dla naszego wojska, by ubiegać się o jej przedłużenie. A u nich: makatki z Mekką i meczetem Alego w Nadżafie, Koran, amerykańskie buty wojskowe, tandetna biżuteria, fajki wodne, elektronika i najpopularniejszy towar wśród polskich żołnierzy - podłe papierosy po dwa dolary za karton. Można je potem palić setkami, kiedy wieczorami wojsko przesiaduje przed swoimi kontenerami, oddając się pogaduszkom - najpopularniejszej rozrywce w obozie.
Ósma zmiana polskich sił w Iraku ma jeszcze ponad miesiąc służby. To za dużo, by już pakować się do powrotu, ale wystarczająco mało, aby o nim myśleć dzień w dzień. Żołnierze zarabiają tu naprawdę dobrze i mogą zakontraktować się ponownie, by jeszcze bardziej podreperować domowy budżet. Nie łudźmy się, nikt poza sztabowcami nie mówi o stabilizacji, zaprowadzaniu demokracji czy krzewieniu praw człowieka. Nie mówią nawet o przygodzie, poznawaniu świata. Mówią o pieniądzach.
Czy wrócą tu ponownie? Major jednostek bojowych: "Byłam na dwóch zmianach, ta jest najgorsza, ciągłe napięcie. Nie, już nie wrócę." Chorąży z logistyki: "Nie ma mowy, mam dosyć. Kapral z jednostek manewrowych: "Wolę być w Polsce". Chorąży z łączności: "Nie. Jesteśmy tu okupantami [to zresztą jedyny żołnierz, który w rozmowie użył tego określenia, inni wolą mniej pejoratywne terminy – przyp. red.]. Nie wrócę, chciałem nawet odejść w ogóle z wojska, ale zaproponowali mi podwyżkę, pewnie zostanę".
***
Według niepotwierdzonych jeszcze informacji wywiadu do Diwaniji napływają bojownicy Armii Mahdiego z całej prowincji Kadisija. Cel - atakować polską bazę. Oby był to fałszywy alarm. Oby ósma zmiana wrócia do domu w pełnym składzie.