Zamaskowani protestujący rzucali w policję koktajlami Mołotowa, a policja użyła armatek wodnych do rozproszenia tłumu. Podpalony został autobus oraz barykady wzniesione przez demonstrantów. Na skutek rozruchów zablokowane były ulice wokół uczelni Universidad de Chile i Universidad de Santiago.
Studenci i związki zawodowe ogłosiły dwudniowy strajk - który potrwa do środy - po tym, gdy załamały się rozmowy delegatów z rządem na temat reform w systemie edukacji państwowej.
Studenci domagają się głębokich reform systemu, który ich zdaniem jest niedemokratyczny i niedofinansowany. Ich głównym postulatem są konstytucyjne gwarancje darmowego nauczania publicznego i jego wysokiej jakości. Tymczasem obecnie szkoły państwowe są na utrzymaniu niedofinansowanych gmin.
W Chile istnieje podział na szkoły państwowe i prywatne, co krytycy nazywają "edukacyjnym apartheidem" - pisze BBC. Dlatego protestujący chcą też, by rząd sprawował kontrolę nad obydwoma typami placówek.
Prezydent Sebastian Pinera obiecał okrojone reformy, obejmujące m.in. podwyżkę stypendiów i tanich kredytów, i ok. 4 mld USD dodatkowych środków, jednak twardo odmówił państwowej kontroli nad szkołami i bezpłatnej edukacji. Demonstranci uznali jego propozycje za niewystarczające.
"Rząd nie chce zaspokoić żądań większości w naszym kraju" - ocenili, na co rzecznik rządu odparł: "Ruch studentów został opanowany przez najbardziej radykalne i nieprzejednane (...) grupy".