Okręty straży przybrzeżnej i promy pasażerskie pomagały rozbitkom z airbusa A320, który tuż po starcie z lotniska w Nowym Jorku wpadł do rzeki Hudson. Na pokładzie było 150 pasażerów i pięciu członków załogi. "Chyba wszyscy przeżyliśmy" - powiedział telewizji CNN jeden z uratowanych, którzy ze skrzydeł tonącej maszyny skakali do lodowatej wody.
Samolot zaczął tracić wysokość po kilku minutach od startu do lotu do Charlotte w Północnej Karolinie. FBI wykluczyło zamach terrorystyczny. Według amerykańskiej agencji FAA, nadzorującej transport lotniczy w USA, pilot tuż po starcie meldował wieży zderzenie z ptakami. Zwierzęta miały uszkodzić silniki samolotu. Świadkowie widzieli, jak samolot wpada w krążące nad miastem stado.
Kontrolerzy lotów skierowali maszynę na lotnisko Teterboro w New Jersey, bo pilot uznał, że nie ma szans, by zawrócić na lotnisko LaGuardia, z którego startował. Pilotom nie udało się jednak dolecieć na wyznaczone miejsce i postanowili wodować airbusa.
"Przygotujcie się na uderzenie" - usłyszeli pasażerowie. Eksperci podkreślają umiejętności załogi, która po mistrzowsku posadziła samolot na wodzie i uniknęła rozbicia na zamieszkanych terenach Nowego Jorku.
"Maszyna nie leciała zbyt szybko. Bardzo wolno uderzyła w taflę wody" - opowiadał telewizji CNN Ben Vonklemperrer, jeden ze świadków wypadku. Samolot nie zatonął. Ludzie zdążyli założyć kamizelki ratunkowe i wyjść na skrzydła.
Na pomoc ruszyły okręty straży przybrzeżnej, łodzie straży pożarnej i policji, a także pasażerskie promy. Rozbitkowie skakali do lodowatych wód rzeki Hudson. Pilot sam dwukrotnie sprawdzał nabierający wodę wrak maszyny i potwierdził, że nikt w nim nie został.
Według burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga, nikt poważnie nie ucierpiał. Kilkadziesiąt osób przewieziono na badania, jednak już je wypisano. Stwierdzono przypadki hipotermii, jedna osoba z obsługi ma złamaną nogę.