Dla wielu Polaków walczących w Afganistanie naszywka z "krzyczącym orłem" była powodem do dumy. Jak przypomina "Gazeta Wyborcza", to odznaka słynnej 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Jej żołnierze lądowali w Normandii w czerwcu 1944 roku. O niej opowiadał doskonały serial "Kompania braci". I tej jednostce podlega polski kontyngent w Afganistanie.
Naszywkę nosili prawie wszyscy, choć były też głosy krytyczne. "Pierwsi przyszyli je ci, którzy nigdy na oczy nie widzieli spadochronu. Zakompleksieni wobec komandosów i Amerykanów" - mówi gazecie komandos z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej. "Mnie wystarczy naszywka mojej jednostki" - podkreśla.
Ale dowódca Polskich Sił Zadaniowych w prowincji Ghazni, płk Rajmund Andrzejczak pozwolił na noszenie amerykańskiego emblematu. Uważał, że łączy to walczących żołnierzy z Polski i USA. "Pozwala na znalezienie wspólnego mianownika. Restrykcyjne podejście do symboliki wojskowej nie jest zasadne" - mówił.
>>>Polacy na celowniku afgańskich talibów
Ale nagle zmienił decyzję. Nowym rozkazem odwołał swoją decyzję przyzwalającą na noszenie naszywki. Nieoficjalnie "Gazeta Wyborcza" dowiedziała się, żezadecydował MON.
Ale walczących w Afganistanie oburzają takie informacje. "Płk Andrzejczak podejmuje decyzje adekwatne do warunków w Afganistanie, a nie wyobrażeń urzędnika za biurkiem w Warszawie, który usłyszał o krzyczących orłach i się przestraszył, że może być z tego afera" - złości się oficer z dowództwa polskiej armii.
Sam płk Andrzejczak nie tłumaczy się ze swojej decyzji.