Gdzie podziały się podpisy kilkuset wyborców, głosujących rzekomo w 2002 r. w wyborach prezydenta Płocka? To pytanie zadają sobie śledczy, którzy w pocie czoła szukają zaginionej listy. A sprawa jest poważna, bo lista, na której sfałszowano część podpisów, leżała w sądzie, zamknięta w szafie z aktami sprawy.
Spis wyborców to główny dowód w trwającym wciąż procesie w płockim sądzie rejonowym. Powinien być szczególnie chroniony: zamknięty w pancernej szafie, do której dostęp mają tylko nieliczni.
Jak więc złodziej zdołał go ukraść? Na to pytanie nie chcą odpowiedzieć ani prokuratorzy, ani nikt w sądzie. Nic dziwnego, bo gdyby okazało się, że akta wcale chronione nie są jak należy, wybuchłaby jeszcze większa afera.
I tak skandal jest, bo wiele wskazuje na to, że jeśli spis się nie odnajdzie, toczona mozolnie sprawa może zostać zawieszona. Przecież nie ma dowodu, który potwierdziłby, że głosy zostały podrobione. A jak dowodu nie ma, przestępstwo też nie istnieje.