Nie udało się uratować jednego z czterech górników, którzy od czwartku byli uwięzieni 820 m pod ziemią w kopalni "Krupiński". Trzej inni w dobrym stanie trafili do szpitala. Nie żyje też jeden z dwóch ratowników, którzy zaginęli podczas akcji. Los drugiego pozostaje nieznany.
Informacje o postępach akcji ratowniczej przekazali w piątek po południu przedstawiciele Wyższego Urzędu Górniczego (WUG) i Jastrzębskiej Spółki Węglowej (JSW), do której należy kopalnia w Suszcu k. Pszczyny.
Przed południem, po prawie 15 godzinach nieprzerwanej akcji, ratownicy dotarli do czterech uwięzionych pod ziemią górników. Ogólny stan trzech z nich jest dobry - byli w stanie iść o własnych siłach; po przetransportowaniu na powierzchnię zostali przewiezieni do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich.
Czwarty górnik - jak poinformował wiceprezes WUG Wojciech Magiera - zmarł. Żył jeszcze, gdy ratownicy do niego dotarli i założyli mu aparat oddechowy. Był nieprzytomny. Na noszach został przeniesiony do podziemnej bazy ratowniczej - tam stwierdzono jego zgon. Na powierzchni zostało to ostatecznie potwierdzone przez lekarza.
Niedługo potem ratownikom udało się zlokalizować jednego z dwóch ratowników, którzy w nocy zaginęli w trakcie akcji - mężczyzna nie żył. W chwili nadania tej depeszy wciąż trwały poszukiwania drugiego ratownika. Nie wiadomo, gdzie dokładnie jest i czy żyje.
Z nieoficjalnych informacji wynika, że dwaj zaginieni ratownicy, spięci liną z pozostałymi, w czasie penetracji chodnika odczepili linę i odłączyli się od nich, chcąc pomóc jednemu z poszkodowanych, który upadł. Potem stracono z nimi kontakt.
Jak powiedział Magiera, obecnie rejon, gdzie powinien być zaginiony ratownik, jest "krok po kroku" przeszukiwany. Wyrobisko to ma ok. 80 metrów. Jego penetracja jest bardzo trudna ze względu na panujące warunki - ciemność, silne zadymienie oraz wysoką temperaturę, sięgającą miejscami nawet 44 stopni Celsjusza. Widoczność jest tak słaba, że ratownicy często nie są w stanie nawet z małej odległości odczytać wskazań przyrządów, monitorujących skład atmosfery. W kopalni wciąż jest pożar, spowodowany zapaleniem metanu.
Do poszukiwania zaginionych ratowników użyto kamer termowizyjnych. Przedstawiciele służb ratowniczych nie podejmują się prognozowania, ile czasu może zająć dotarcie do ostatniego z poszkodowanych, jaki pozostał jeszcze w wyrobisku - może to nastąpić niebawem, ale może też trwać kilka, a nawet kilkanaście godzin. Na dole na zmianę pracuje około stu ratowników.
Czterej górnicy, którzy byli uwięzieni przez ok. 15 godzin, przebywali w pobliżu tzw. lutniociągu, czyli rurociągu doprowadzającego powietrze. Dzięki temu mogli przetrwać w ogarniętym pożarem wyrobisku. Około północy z pracownikami - było ich tam wówczas pięciu - udało się nawiązać kontakt. Gdy jeden z nich zdołał z ratownikami opuścić to miejsce, warunki pogorszyły się - czterej górnicy pozostali w chodniku. Rano stracono z nimi kontakt, później jednak udało się potwierdzić, że żyją i nadal są w tym samym miejscu. Przed godz. 11 ratownikom udało się do nich dotrzeć. Trzej są już w szpitalu, czwarty zmarł.
W czwartek wieczorem w kopalni doszło do zapalenia metanu. Zapalenie tym różni się od wybuchu, że nie powoduje skutków dynamicznych - gaz spala się, nie ma natomiast eksplozji i podmuchu. Aby metan zapalił się, potrzebna jest iskra. Może ona powstać np. w wyniku pracy podziemnych urządzeń, robót strzałowych, czy np. uderzenia o siebie twardych skał lub wcześniejszego wstrząsu górotworu. To, dlaczego metan zapalił się w "Krupińskim", wyjaśni prowadzone w tej sprawie postępowanie. Z całą pewnością wiadomo, że w kopalni nie doszło do wybuchu metanu ani pyłu węglowego.
Przedstawiciele zarządu JSW i dyrekcji kopalni na bieżąco informują rodziny poszkodowanych o sytuacji. Prezes spółki, Jarosław Zagórowski, podkreślił, że firmie zależy na szybkim i rzetelnym wyjaśnieniu wszystkich przyczyn i okoliczności wypadku - ma się tym zająć specjalna komisja, którą powoła nadzór górniczy.
Zagórowski wskazał, że ściana wydobywcza, w pobliżu której doszło do wypadku, była uruchomiona niedawno oraz dobrze wyposażona. Była to ściana - jak cała kopalnia - "metanowa", czyli zagrożona tym gazem. Wcześniej nie było jednak sygnałów, aby następowało tam wzmożone wydzielanie metanu lub podwyższone stężenie gazu. Czujniki nie wskazywały też na to, aby pod ziemią pojawił się pożar (np. spowodowany samozapłonem węgla), który mógłby dać iskrę, zapalającą metan.
W chwili wypadku w zagrożonym rejonie pod ziemią były 32 osoby; 20 z nich bez poważniejszych obrażeń wyjechało na powierzchnię. Obecnie dziewięciu górników znajduje się w siemianowickiej oparzeniówce, dwaj lżej ranni w szpitalu w Jastrzębiu Zdroju.
Stan sześciu pacjentów leczonych w Siemianowicach Śląskich jest ciężki, ale stabilny. Mają zewnętrzne urazy termiczne i oparzenia dróg oddechowych, żaden z nich jednak nie wymagał leczenia na oddziale intensywnej terapii. Mają poparzone od 10 do 50 proc. powierzchni ciała. Według lekarzy, są jeszcze w fazie trwającego ok. 48 godzin tzw. wstrząsu pooparzeniowego. Pod względem oparzeń dróg oddechowych, rokowania chorych rozstrzygają się w ciągu 14 dni - jeżeli w tym czasie nie pojawiają się problemy, sytuacja uznawana jest za opanowaną. Trzej górnicy przewiezieni do Siemianowic później są w lepszym stanie.
Na czas akcji poszukiwawczej kopalnia wstrzymała wydobycie węgla. Zostanie ono wznowione, gdy będzie to bezpieczne - w innych rejonach kopalni niż ten objęty pożarem.