Szef BOR Marian Janicki opisywał śledczym, jak zachowywali się oficerowie biura, odpowiedzialni za ochronę prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Około trzech miesięcy przed katastrofą płk Jarosław Florczak po kolejnym przylocie z prezydentem bardzo zdenerwowany oznajmił mi, cytuję: "Szefie, pan prezydent kiedyś doprowadzi do tragedii, zginie wielu niewinnych ludzi" - wynika z dokumentów, do których dotarł "Newsweek". Zapytałem go, odpowiedział mi: "Szefie, jak zwykle burdel, nikt nic nie wie, programy swoje, a realizacja swoje. Jeżeli pan może, to niech mnie pan więcej nie wysyła. Może jestem za stary, może się do tego nie nadaję" - dodawał generał.

Reklama

Gdy Janicki dopytywał się o co chodziło Florczakowi, ten mówił dalej. Szefie, współpracowałem z Kancelarią Prezydenta Kwaśniewskiego, przez osiem lat ta współpraca była ideałem, każdy wiedział, co ma robić, nikt nikomu nie wchodził w kompetencje. To, jak wygląda nasza współpraca z obecną kancelarią, to jest jedna wielka katastrofa. Prowizorka i jeszcze raz prowizorka, a nuż się uda, jakoś to będzie - miał powiedzieć swemu dowódcy.

Prokuratorzy mają też informacje, które nie są dobre dla szefa BOR. Jeden z przesłuchanych agentów BOR mówił, że szef ochrony wściekał się na swych podwładnych. Paweł Janeczek miał narzekać na zbyt małą uwagę przykładaną do profesjonalizmu agentów. Brakowało nawet cywilnego umundurowania - pisze "Newsweek. Do tego generał Janicki, jak wynika z artykułu tygodnika obraził się za brak awansu. Paweł twierdził, że Janicki nagabywał szefa ochrony prezydenta, żeby załatwił mu u prezydenta stopień generalski. Ponieważ prezydent nie chciał wyrazić na to zgody, Janicki kazał olewać wszystko, co było związane z prezydentem. Z rozmów z innymi funkcjonariuszami wynikało, że cała wizyta prezydenta z punktu widzenia Janickiego była zlekceważona - miał powiedzieć funkcjonariusz śledczym.

A to nie koniec ciekawych materiałów z akt śledztwa. Okazało się, że chorąży Remigiusz Muś składał różne zeznania. Polskim śledczym mówił o trzech wybuchach i komendzie zejścia Tupolewa do 50 metrów wydanej z wieży w Smoleńsku. Rosyjskim prokuratorom mówił zupełnie co innego. Nie dość, że nie powtórzył tez o trzech wybuchach, to jeszcze obciążył swego dowódcę. Przyznał, że porucznik Artur Wosztyl nie uzgodnił lądowania z wieżą. Zawsze istnieje taki obowiązek, nie słyszałem, by był on dopełniony - mówił. Pytany, na kim ciąży odpowiedzialność, powiedział rosyjskim śledczym, że odpowiadał za to dowódca, porucznik Artur Wosztyl.