Antyunijne hasła pomagały im zbijać kapitał polityczny. Ile miały wspólnego z rzeczywistymi zagrożeniami? Po 10 latach rozliczamy eurosceptyków z ich propagandy.
Ziemie na wschód od Odry, z pewnością te przygraniczne, a być może i dalej w głąb kraju. Do tego Warmia i Mazury oraz trochę Pomorza – wszystko to będzie niemieckie. Przymierający głodem rolnicy za grosze wyprzedadzą bogatym panom z Zachodu ojcowiznę, a Polska wyprze się tradycji i wiary. Tłumy bezrobotnych za ostatnie grosze będą kupować wyprodukowane we Francji, Holandii czy Grecji horrendalnie drogie chemiczne jedzenie. A ci, którzy nie będą mieli wyjścia, wyemigrują, by – mając w kieszeni dyplom magistra – smażyć hamburgery dla bogatych Niemców.
Taką wizję rysowali przed Polakami eurosceptycy. Straszyli, grzmieli, alarmowali, czasem sięgali po argumenty, jednak głównie bazowali na emocjach. To nie wystarczyło, by przekonać Polaków do odwrócenia się plecami do Unii Europejskiej. Czy po 10 latach od integracji eurosceptycy mogą powiedzieć: a nie mówiliśmy?
Wykupią nas Niemcy
Eurosceptycy z rozmachem opisywali plany „pokojowego przejęcia” przez naszych zachodnich sąsiadów Ziem Odzyskanych. Demaskowali spisek – oficjalnie Bruksela przyjmie nas z otwartymi ramionami dla naszego dobra, lecz tak naprawdę chodzi o korektę tego, co zostało ustalone na konferencji w Poczdamie w 1945 r.
Reklama
Kwestia niemiecka była przed referendum akcesyjnym ulubionym argumentem prawicy. Wojciech Wierzejski, były polityk Ligi Polskich Rodzin (oraz poseł do Parlamentu Europejskiego), dopytywany o straszenie Niemcem, zrzuca całą odpowiedzialność na Radio Maryja, które – jak mówi – prowadziło znacznie ostrzejszą niż LPR kampanię antyunijną. Przypomina, że to na antenie rozgłośni o. Rydzyka i w artykułach publikowanych w związanym z nią „Naszym Dzienniku” UE nazywano „Frankensteinem” i „Eurogermanią”, nie brakowało także mocnych słów o szykowanym rozbiorze Polski.
Gdy pytamy Wierzejskiego, dlaczego Liga takich wypowiedzi nie prostowała, odpowiada dyplomatycznie. – A czy w PiS kiedykolwiek hamowano w czasie kampanii Jacka Kurskiego albo czy PO prostowała słowa Stefana Niesiołowskiego? Takie są reguły gry w polityce – przekonuje. Siebie zaś, podobnie jak lidera LPR Romana Giertycha, plasuje w grupie „poważnych polityków”, którzy skupiali się na problemach konstytucyjnych i sprawach instytucjonalnych, a nie straszeniu narodu złym Niemcem.
Nieco inaczej pamięta to Jacek Protasiewicz z PO. Romana Giertycha wymienia jako jednego z wielkiej trójki „przeciwników wagi ciężkiej”, a argument „przyjdą i wykupią” – jako nie do zbicia. – Nie było przecież argumentu mówiącego, że nie wykupią. Można było tylko powiedzieć: Ja uważam, że nie, bo to się kupy nie trzyma. Wówczas mówili: Pan lekceważy zagrożenia, potem będzie za późno, wykupią ziemię, wydziedziczą, narzucą swoje prawa. A kto wtedy odpowie przed Bogiem i historią? – wspomina.
Przeglądając sprawozdania MSW (wcześniej MSWiA) dotyczące liczby zezwoleń na zakup nieruchomości przez cudzoziemców, bez problemu można wskazać moment naszego wejścia do UE. O ile w 2003 r. wydano niespełna 1,6 tys. takich zezwoleń (dotyczących prawie 5 tys. ha), o tyle dwa lata później – w pierwszym pełnym roku polskiego członkostwa w UE – już tylko 600 (mniej niż 1,8 tys. ha). W ubiegłym roku wydano 252 zezwolenia dotyczące kupna niecałych 700 ha ziemi.
Zezwoleń jest mniej, bo i mniej jest sytuacji, kiedy cudzoziemcy muszą o nie występować. Do 2016 r. trwa co prawda okres przejściowy, który nie pozwala kupić bez zezwolenia ziemi rolnej i leśnej. Ale od 2009 r. cudzoziemcy bez problemu mogą kupować ziemię na drugi dom. W jednym się eurosceptycy nie pomylili – wśród kupujących polską ziemię najwięcej jest Niemców.
Szatan z Zachodu
Innym argumentem z gatunku „no, nie przetłumaczysz” była wizja pozbawienia Polski tożsamości narodowej i suwerenności, demoralizacji, szalejącego feminizmu i ateizacji. Podnosili ją nie tylko politycy, lecz także i środowiska skupione wokół Radia Maryja – reprezentujące najbardziej radykalne skrzydło eurosceptyków – oraz część duchownych. Kościół w ogóle był w kwestii integracji podzielony, choć hierarchia ostatecznie poparła wejście Polski do Unii.
Krzysztof Zuba, kierownik Zakładu Studiów Europejskich w Instytucie Politologii Uniwersytetu Opolskiego, twierdzi, że była to decyzja wręcz heroiczna. – Główne obawy władz kościelnych sprowadzały się do tego, że europeizacja przyspieszy sekularyzację Polski. I do pewnego stopnia tak właśnie się stało – tłumaczy. I dodaje:
– Z zarzutami dotyczącymi sfery suwerenności, tożsamości narodowej, religijnej, a więc tych kwestii, które trudno zmierzyć i zważyć, jest pewien problem. Polityk o poglądach konserwatywnych będzie je postrzegał i rozumiał inaczej niż jego rodak o poglądach liberalnych. Dlatego też nawet po dziesięciu latach trudno oceniać ich zasadność. Prawica nadal utrzymuje, że Polska zrzekła się zbyt dużej części suwerenności, lewica i centroprawica też pozostały przy swoim, twierdząc, że zakres naszej suwerenności został poszerzony.
Słuchacz „Rozmów niedokończonych” o. Rydzyka – zanim redemptorysta dokonał wolty i przestał torpedować integrację – był jednak przekonany, że UE to masoński i bezbożny pomysł, że biurokracja brukselska pożre struktury, niezawisłość i suwerenność Polski, że zarazi nas inną plagą – całkowitej demoralizacji. – Co to za świat, co to za cywilizacja, której cechą rozpoznawczą są lupanary, sex shopy, stosy ciał pomordowanych dzieci, organizacje światowe szerzące rozwiązłość i plagę tak zwanej aborcji, oświata, która klęka przed świętą prezerwatywą, i firmy reklamowe zainteresowane pokazywaniem za pieniądze kobiecych biustów i pępków – grzmiał publicysta „Naszego Dziennika”. Dla większości przedstawicieli tego środowiska wejście do UE dla Polski oznaczać miało presję Zachodu na liberalizowanie prawa dotyczącego aborcji, zalegalizowania eutanazji czy związków homoseksualnych.
Ale w żadnej z tych kwestii Polska nie zmieniła prawnych uregulowań. Aborcyjny kompromis z 1993 r. przetrwał, a niedawno w Sejmie przepadły wszystkie ustawy o związkach partnerskich. Wciąż nie podpisaliśmy też konwencji w sprawie przemocy wobec kobiet.
Głosiciele takich haseł mają jednak na to wytłumaczenie. Wierzejski twierdzi, że status quo zachowano, bo Unia była zajęta kryzysem. – Trzeba było się skupić na kwestiach gospodarczych, dlatego w tej dziedzinie nie było tak silnych nacisków. Ale wiem doskonale, że w PE prężnie działają siły, które nie zajmują się gospodarką, ale działają tylko w tych obszarach. To nie znaczy, że nasze obawy były bezpodstawne – mówi nam były wiceszef LPR.
Chłop Brukseli nie przepuści
Ostatnim z owej wielkiej trójki największych przeciwników Unii – obok Giertycha i o. Rydzyka – był Andrzej Lepper, szef Samoobrony, która w 2001 r., niesiona na fali m.in. antyeuropejskich haseł zdołała dostać się do parlamentu. Można go uznać za lidera rejtanowskiej wręcz obrony polskiej wsi.
Co ciekawe, na co zwraca uwagę Zuba w książce „Polski eurosceptycyzm i eurorealizm”, broniąc wsi znajdowano w niej tylko samo dobro – bogactwo, produkcję wyłącznie naturalnymi metodami, a do tego gwarancję żywieniowej samowystarczalności. Wejście do Unii miało oznaczać import pseudotechnologii i koniec zdrowej żywności. Nikt za to nie widział byłych PGR-ów, niewydajnych, rozdrobnionych, zacofanych gospodarstw, nie wiadomo, czy jeszcze działających, czy już tylko wegetujących.
A czym się skończyło? Według danych GUS z 2011 r. przeciętny miesięczny dochód rolnika od wejścia do UE zwiększył się o ponad 80 proc. Jednocześnie grupa najbiedniejszych rolników skurczyła się z 35 proc. w 2005 r. do ledwie 12 proc. w 2013 r. Ale nie tylko liczby świadczą o tym, że na wsi się polepszyło – ponad dziesięć lat temu elementem społecznego folkloru były rolnicze protesty, podczas których – także pod przewodnictwem Andrzeja Leppera – wysypywano na tory zagraniczne zboże. Dziś takich obrazków brak.
Bezrobotni zaleją kraj
Nie sprawdziły się również najczarniejsze makroekonomiczne europrognozy przeciwników integracji. LPR w jednej ze swoich ulotek przestrzegała, że deficyt w wymianie handlowej z krajami Unii wzrośnie, zbankrutuje większość polskich firm, a bez pracy zostanie 8 mln Polaków.
To prawda, że Polska od lat notuje ujemny deficyt handlowy w wymianie międzynarodowej, ale wymiana gospodarcza z krajami Unii jest dodatnia. Polska jako jedyne państwo w UE w 2008 r. nie odnotowała recesji i osiągnęła wzrost gospodarczy. Możemy się też pochwalić pokaźnym przyrostem PKB – gdy w 2004 r. PKB na mieszkańca w parytecie siły nabywczej wynosił 51 proc. unijnej średniej, to w 2012 r. już 67 proc. Trzeba przyznać, że nie jest to sukces szczególnie spektakularny, bo w tym skoku nie byliśmy osamotnieni i dla przykładu PKB Rumunii w tym samym czasie także skoczył o 16 pkt proc.
Nie doszło też do lawinowego wzrostu bezrobocia. Gdy wchodziliśmy do UE, jego poziom wynosił niecałe 20 proc., dziś to 13,6 proc. – A ile osób wyjechało na emigrację? Młodych, zdolnych, ambitnych – pyta Wierzejski. I ma rację, bo spadek bezrobocia to nie tylko zasługa polskiej gospodarki. Maciej Duszczyk w książce „Polska antyeuropejska czy narodowa” (pod redakcją prof. Marii Jarosz) szacuje, że bez emigracji poziom bezrobocia byłby wyższy o 2–3 pkt proc. – W pewnym uproszczeniu możemy stwierdzić, że po wejściu do UE Polska utraciła dwa roczniki demograficzne – pisze.
Faktem jest jednak, że przed exodusem młodych i drenażem mózgów eurosceptycy ostrzegali z dużo mniejszym zapałem. – Za bardzo trywializowali ten problem, mówiąc o Polakach, którzy będą robić hamburgery dla bogatych i sytych Niemców – przyznaje Zuba.
Rzeczywistych rozmiarów emigracji nikt – ani polscy eurosceptycy, ani euroentuzjaści – nie przewidzieli, czego najlepszym dowodem była zażarta walka o skrócenie okresów ochronnych przed otwarciem unijnych rynków pracy.
Z najnowszych szacunków GUS, które uwzględniają dane Narodowego Spisu Powszechnego, wynika, że liczba Polaków mieszkających za granicą od 2004 r. zwiększyła się o ok. 0,95 mln. Oznacza to, że pod koniec 2012 r. w państwach członkowskich UE przebywało 1,7 mln naszych obywateli.
Strach nasz powszedni
Antyunijny kurs poprowadził Samoobronę i LPR do Sejmu. Politycy obu partii wykorzystali lęki Polaków do zbicia kapitału politycznego. Problem w tym, że wielu z nich akcentowało w swoich programach zupełnie inne zagrożenia niż te, których na początku XXI w. najbardziej obawiało się społeczeństwo. Sondaż z czerwca 2003 r. przeprowadzony przez Ipsos-Demoskop wykazał, że ani wykup majątku narodowego, ani utrata niezależności, ani tym bardziej zalew rynku unijnym badziewiem i wyparcie z niego rodzimych produktów nie bardzo nas martwiły. Badanie, które przeprowadzono tuż po referendum akcesyjnym, pokazało, że aż 26 proc. pytanych najbardziej obawia się wzrostu cen.
Argument, który działał na psychikę co czwartego Polaka, w kampanii eurosceptyków był wykorzystywany śladowo, a najbardziej malowniczym jego ucieleśnieniem była mobilizacja dotycząca cukru. Wojciech Wierzejski wspomina, że w partii ponoć załamywano ręce nad brylującym w toruńskiej rozgłośni posłem Ligi Zygmuntem Wrzodakiem, który potrafił wydrukować plakaty z prognozowanymi cenami cukru wyssanymi z palca. Ale poniekąd rację mieli ci, którzy wieszczyli wzrost cen. Mityczny cukier, który nagle stał się towarem rozchwytywanym, w pierwszej połowie 2004 r. podrożał o ponad 70 proc. Później co prawda jego cena spadła, ale w 2007 r. wciąż była o 45 proc. wyższa niż w grudniu 2003 r. W sumie przez pierwsze lata polskiego członkostwa we Wspólnocie ceny wzrosły średnio o 10 proc.
Ale czy to wina samej Unii Europejskiej? Eurosceptycy jako potencjalnych winowajców drenowania naszych kieszeni wskazywali biurokratów z Brukseli, którzy narzucą rodzimym producentom obowiązek wprowadzenia dziesiątków standardów i regulacji. Tymczasem, gdy przyjrzeć się statystykom, w pierwszych latach naszego członkostwa zaczęliśmy po prostu więcej wydawać, a jednocześnie na świecie wzrosły ceny żywności.
Eurosceptyk – gatunek wymarły?
Sukces referendum akcesyjnego podciął eurosceptykom skrzydła. – Zmiecenie ich z politycznej sceny po wyborach 2007 r. nie było karą wyborców za zdradę ideałów. Skoro społeczne obawy przed integracją się nie potwierdziły, istnienie instytucjonalnej emanacji tych leków w postaci partii eurosceptycznych przestało mieć sens – przyznaje Zuba.
Ale okazuje się, że wielu z nich doskonale odnalazło się w nowej rzeczywistości. Część z nich znalazła się w nawet w unijnych strukturach, inni – jak o. Rydzyk – wyciągnęli ręce po dotacje. To obnaża instrumentalną stronę ich wcześniejszej krytyki.
Wierzejski twierdzi jednak, że eurosceptycy wykonali kawał dobrej roboty, bo to m.in. dzięki pracy jego partii i ówczesnego szefa Romana Giertycha Polska nie przyjęła dziś euro i uniknęła kryzysu. – Wiedzieliśmy, że stoimy na przegranej pozycji – mówi dziś Wierzejski – bo zwolenników integracji w Polsce było znacznie więcej, ale mieliśmy świadomość, że mówiąc o obawach i zagrożeniach, wpływamy na pozycję negocjacyjną Polski. – To był nieunikniony kierunek, żeby nie powiedzieć dziejowy proces. Ale każdy kraj, który się z Unią szarpał, dostawał większe przywileje – tłumaczy. Przyznaje, że w referendum akcesyjnym dziś głosowałby za, ale antyunijnych haseł się nie wstydzi. – Mówienie o przyszłości to zawsze spekulacja. Druga strona też przesadzała, mówiąc o kraju mlekiem i miodem płynącym – dodaje.
Dziś z badań społecznych wynika, że większość Polaków popiera członkostwo Polski w Unii Europejskiej, ale rośnie sceptycyzm wobec pogłębiania integracji i maleje odsetek osób widzących płynące z niej korzyści. Rośnie za to grono świadomych negatywnych aspektów integracji, o których eurosceptycy nawet się nie zająknęli.
– Chodzi chociażby o ciemną stronę funduszy unijnych. Nikt nie przewidział, że napływ unijnych środków skończy się gigantycznym marnotrawstwem inwestycyjnym – mówi Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny „Liberte”.
W wykorzystywaniu unijnych pieniędzy rządziła zasada „dają, to bierz”, pogoń za wykonaniem planu, w efekcie ilość wzięła górę nad jakością. Środki unijne zamiast wspierać innowacyjność, unowocześnienie gospodarki czy tworzenie nowych miejsc pracy, zostały przejedzone, wykorzystano je na spektakularne rewitalizacje, budowę pustych dziś aquaparków czy nierentownych stadionów.
– Ale to już nie jest zasadniczo wina Unii Europejskiej, tylko polskich władz – centralnych i samorządowych, oraz polskich obywateli, dla których często pieniądze unijne to pieniądze niczyje – mówi Zuba. Jego zdaniem unieszkodliwione zostało jądro polskiego eurosceptycyzmu, które znajdowało się na wsi. Miłość ta jest jednak interesowna. I wcale nie musi być wieczna. – Pogorszenie w przyszłości sytuacji, np. za sprawą zmiany statusu Polski z beneficjenta dotacji unijnych na płatnika netto, może znacząco osłabić euroentuzjazm Polaków. Jeśli na to nałoży się jakiś europejski kryzys – polityczny lub ekonomiczny – to dla eurosceptyków znów zaświeci słońce – przekonuje politolog.